Recenzja filmu

Ma (2019)
Tate Taylor
Octavia Spencer
Diana Silvers

Ciasto z kupą

Jednym z katastrofalnych błędów reżysera jest to, że ignoruje komediowy potencjał historii. Koncepcji "piwnicznej imprezowni" Mamy bliżej przecież do "Domu wygranych" z Willem Ferrellem niż do
Każdy, kto widział "Służące", kojarzy zapewne wątek ciasta z niespodzianką, jakie bohaterka grana przez Octavię Spencer sprezentowała bohaterce granej przez Bryce Dallas Howard. Jeśli nie pamiętacie, czym była owa "niespodzianka", podpowiedź znajdziecie w tytule tej recenzji. A jeśli nie domyślacie się, czemu w ogóle przywoływać ów wątek w recenzji horroru "Ma", spieszę z odpowiedzią. "Ma" to przecież kolejny efekt współpracy Tate'a Taylora z Octavią Spencer, co więcej, zasadzony na koncepcji podwójnego złamania emploi. Ot, filmowe ciasto z niespodzianką: reżyser próbuje sił w nowym gatunku, a aktorka zrywa z wizerunkiem sympatycznej pani z sąsiedztwa. Problem w tym, że to niespodzianka równie niestrawna, jak ta ze "Służących". Co gorsza – to nam, widzom, przypada w tym scenariuszu rola Bryce Dallas Howard. Smacznego! 


Możliwe, że fekalna metafora jest ciut niepoważnym sposobem na podsumowanie filmu. Cóż jednak poradzę, kiedy wydaje mi się absolutnie adekwatna. Po obejrzeniu "Maczułem się bowiem – z braku lepszego słowa – zbrukany. I to nie zbrukany w sposób, w jaki można czuć się po seansie "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" czy innej "Ludzkiej stonogi". Taylor nie celuje bowiem w jakieś B-klasowe horrorowe obrzydzenie, w jakąś radosną zabawę z gatunkową transgresją. Nie, on pręży się na horror z rodowodem. Cenną wskazówką jest tu otwierające film logo studia Blumhouse, dla którego powstało m.in. "Uciekaj!". Tak, twórca "Służących" idzie tropem Jordana Peele'a, mierzy w redefiniującą karierę woltę i chce językiem gatunku opowiedzieć o poważnych sprawach. Trochę postraszyć, trochę się powymądrzać, dużo zyskać. Zamiast sprawnie żonglować konwencjami i gładko łączyć wysokie z niskim, twórca obiera jednak szmirowatą drogę na skróty. I właśnie to jest tu tak niesmaczne.
 
Przyznam, sam pomysł na film jest tak absurdalny, że aż mógł zadziałać. Grupa nastolatków chce zaszaleć w weekend, potrzebuje jednak kogoś dorosłego, kto kupi im alkohol. Udaje się: zaczepiona na ulicy nieznajoma Sue Ann (Spencer) nie tylko pomaga im zaopatrzyć się w wysokoprocentowy arsenał, ale też proponuje, by poimprezowali w jej piwnicy. Dom kobiety, która przybiera przydomek "Mamy", szybko staje się najgorętszą miejscówką w okolicy dla chcących zaszaleć nastolatków. Nie byłoby jednak filmu, gdyby nad wyraz gościnna Sue Ann nie miała w tym własnego mrocznego interesu. Wiecie: jednego z tych, które każą aktorce rzucać "na stronie" złowieszcze spojrzenia do kamery. Jedno za drugim, jedno za drugim, w dosłownie KAŻDEJ scenie. No i pomysł nie działa.


Jednym z katastrofalnych błędów reżysera jest to, że ignoruje komediowy potencjał historii. Koncepcji "piwnicznej imprezowni" Mamy bliżej przecież do "Domu wygranych" z Willem Ferrellem niż do jakiegoś klasycznie horrorowego punktu wyjścia. Taylor opowiada jednak z kamienną twarzą, obnażając przy okazji wszelkie mielizny fabuły. Dość powiedzieć, że bohaterowie "Ma" popełnią każdy gatunkowy grzech, od żenująco naiwnej ufności wobec nieznajomych po zwyczajowe wbieganie na piętro w najmniej stosownym momencie. Mniejsza jednak o dziury w logice; to przecież chleb powszedni horroru. Gorzej, że Taylor po prostu nie czuje konwencji. Garść żałosnych jump-scare'ów i szczypta biednego gore to za mało, by nasycić ekran grozą i zbudować jakiekolwiek napięcie. Nie pomaga też rozszczepiona perspektywa: Taylor raz pokazuje historię oczami nastoletniej Maggie (Diana Silvers), a za chwilę przełącza się na punkt widzenia Sue Ann. Chwyt może i rodem z "Psychozy", jednak niewiele tu Hitchcockowskiego suspensu.  



Taylor bowiem chce mieć ciastko i zjeść ciastko: Sue Ann ma mrozić nam krew w żyłach, ale ma też budzić współczucie. Mamy się jej bać, zarazem ją rozumiejąc. Przeskoki między łopatologicznymi wspomnieniami traumy sprzed lat a złowieszczymi spojrzeniami spode łba są jednak przeciwskuteczne, wchodzą sobie nawzajem w drogę. Od telenoweli przechodzimy tu do taniego sensacyjniaka i w sumie trudno powiedzieć, co gorsze. Spencer niby stara się nadać swojej bohaterce głębię, ale za dużo tu komiksowej nadekspresji i pościelowej czułostkowości. Niestety, ogląda się to wszystko w poczuciu absolutnego niedowierzania, na granicy odruchu wymiotnego i lekceważącego parsknięcia. A fakt, że reżyser próbuje jeszcze przyłożyć ten język do poważnej tematyki, na serio powiedzieć coś o rasie, wykluczeniu, płci i traumie, to już skandal. Gdzie Rzym, gdzie Krym, panie, co pan. Niespodzianka: dwa na dziesięć. 
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones