Recenzja filmu

Pakt krwi (2017)
Steven C. Miller
Nicolas Cage
John Cusack

Do nieba, do piekła

"Pakt krwi" to akcyjniak, którego sponsorami są literki R i C –pierwsza oznacza kategorię wiekową, druga klasę jakości. Miller jednak zachowuje się, jakby sam uwierzył w swoją ściemę: ściemę, że
Kiedy w średniowiecznych moralitetach o duszę bohatera walczyły personifikacje dobra i zła, nazywało się to "psychomachią". Topos przetrwał do dziś i często powraca w przystępnej, popkulturowej formie. Jeśli – dajmy na to – Kaczor Donald staje przed jakimś dylematem moralnym, nad głową pojawiają mu się Donald-diabełek i Donald-aniołek, argumentujące za przeciwstawnymi wyborami. Znacie? Znacie. A teraz wyobraźcie sobie, że diabełkiem jest Nicolas Cage, aniołkiem John Cusack i panowie walczą o duszę jakiegoś nieszczęśnika, licytując się, który z nich rezyduje na niższym kręgu aktorskiego piekła. A w ostatecznym rozrachunku i tak obaj są przegranymi, bo przecież obaj zagrali w "Pakcie krwi".  

 

Jak na diabełka i aniołka z psychomachii przystało, Cage i Cusack są jednak zaledwie postaciami z drugiego planu. Film Stevena C. Millera to przede wszystkim opowieść o trudnej relacji dwóch braci: Mikeya (Johnathon Schaech) i JP (Adrian Grenier). Przed laty Mikey musiał przedwcześnie dojrzeć i zszedł na złą drogę, poświęcając się, by JP miał szansę na dobry start. Udało się: po latach młodszy brat jest dobrze prosperującym przedsiębiorcą, szczęśliwie żonatym i dzieciatym. Mikey tymczasem to wrak człowieka, wegetujący gdzieś na granicy między kryminałem a kostnicą. Choć cały świat spisał już Mikeya na straty, JP wciąż w niego wierzy i raz za razem wyciąga doń pomocną dłoń. Dlatego kiedy starszy brat znowu wpadnie w złe towarzystwo, JP ruszy na ratunek. 

Dziwna sprawa. "Pakt krwi" to akcyjniak, którego sponsorami są literki R i C –pierwsza oznacza kategorię wiekową, druga klasę jakości. Miller jednak zachowuje się, jakby sam uwierzył w swoją ściemę: ściemę, że liczy się tu psychologiczna głębia, dylematy moralne i dramat. Film rozpoczyna emocjonalny monolog wewnętrzny JP, potem dostajemy łzawą retrospekcję z trudnego dzieciństwa dwóch braciszków, a wszystko to w poetyce grubego "niezalu": trzęsącą się kamera, filtry rozkręcone na 11 i dudniące w tle smutne basy. Tyle że psychologiczna głębia kończy się na jednozdaniowej (albo wręcz jednowyrazowej) charakterystyce każdego z bohaterów. Dylematy moralne idą zaś w odstawkę, kiedy tylko trzeba kogoś odstrzelić. Zostaje więc dramat. Dramat przerostu formy nad treścią.     

 
Gdyby jeszcze się to jakoś oglądało. Intryżka jest jednak cieniutka, a fabularne przewrotki o tyle zasługują na swoją nazwę, że konotują scenariopisarskie przewracanie się. To film, w którym rzeczy się po prostu dzieją, i już. Z dialogami nie lepiej. Zanim jeden z zakapiorów zabierze się za masakrowanie swojej ofiary, wygłasza rzewny wykład o tym, jak bił go ojciec, po czym konstatuje, że "gada jak małolata". Ten dziwny moment autorefleksji brzmi, jakby sam film – niejako wbrew intencji twórców – komentował własną nieudolność. Oczywiście, nikt nie idzie do kina na dzieło zatytułowane "Pakt krwi", licząc na charakterologiczne niuanse (tym bardziej dziwią reżyserskie próby zamarkowania tychże). Film Millera trzeba rozliczyć przede wszystkim z thrillerowej normy: ciar, dreszczy i adrenalinowych szotów. Ale i z tymi cienko. Widza uśpionego ckliwą płycizną nie rozbudzą nawet karykaturalne rozbryzgi krwi w zwolnionym tempie.

Oczywiście, kiedy masz na pokładzie Nicolasa Cage'a, coś zawsze będzie się działo. To on wciela się w kuszącego Mikeya diabła: gościa, który jak gdyby nigdy nic rozwali ci głowę kijem bejsbolowym. Gwiazdor jest tu jednak zaledwie cieniem samego siebie: i to nawet nie cieniem Cage'a-dobrego-aktora, ale cieniem Cage'a-karykatury. Ze sztucznym nosem, obciachową fryzurą i wąsem, ze stylówą na lwa salonowego z bieda-salonu, gładko wpisuje się we własną legendę o przegranej karierze. Kiedy skąpany we krwi odczytuje na głos pewien bardzo osobisty list, szlochając, krzycząc i kejdżując na potęgę, nie ma już nawet swojego dawnego kampowego uroku. Internet pełen jest wideokompilacji znanych jako "Nicolas Cage losing his shit" – tutaj mamy tylko to ostatnie.  


Cusack – w roli wspierającego JP "anielskiego" detektywa – również nie pokazuje się z najlepszej strony. Zachowuje jednak binarną logikę psychomachii i uderza z przeciwnego aktorskiego bieguna. W sam raz, bo "Pakt krwi" to film zarazem fabularnie niedogrzany i stylistycznie przestrzelony – a pojedynek dwóch emploi tylko pięknie wzmacnia owo pęknięcie. Cage robi więc dużo hałasu, Cusack zaś po cichu odbębnia swoje, niemalże przewracając oczami w poczuciu żenady. Kiedy JP odwiedza jego bohatera w nadziei na wsparcie, ten siedzi sobie na ganku, w komicznej bandanie na głowie, gibając się na fotelu bujanym. Jakby spokojnie czekał, aż wreszcie skończy się ten film. Trudno się z nim nie utożsamić. 
1 10
Moja ocena:
1
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones