Recenzja filmu

Klucz do wieczności (2015)
Tarsem Singh
Ryan Reynolds
Natalie Martinez

Dwoje we mnie

Bracia Pastor, scenarzyści "Klucza do wieczności", najwyraźniej do samego końca prac nie potrafili się zdecydować, w którą stronę ma podążać skrypt. Rezultatem sprzecznych konwencji
Czyż jest coś piękniejszego niż młodość? Okres, w którym energią można obdarować pół świata zaś trudne wyzwania stają się jedynie furtkami do sukcesu, nie trwa jednak wiecznie. Gdy nad człowiekiem pojawia się widmo starości, a śmierć zagląda przenikliwie w oczy, pragnienie przedłużenia swej marnej egzystencji z coraz większą częstotliwością wdziera się w umysł śmiertelnika. Gdyby tak istniał sposób na przeniesienie doświadczonej życiowo jaźni do młodej, niezużytej powłoki, byłaby to z pewnością kusząca propozycja... dla bajecznie bogatych. Wspomniany dylemat jest osią fabularną produkcji "Klucz do wieczności", która stara się pogodzić dwa różne biegunowo kierunki, tj. obyczajową opowieść i przyspieszającą bicie serca akcję. Pomimo podlania całości sosem science-fiction, brawurowy przeszczep gatunków udał się jedynie na "pół gwizdka"... tak jak i ma to miejsce z transplantacją świadomości głównego bohatera.



Damian (Ben Kingsley) to obrzydliwie bogaty businessman, którego stać na wszelkie zachcianki. Mężczyzna przez lata kariery dorobił się niemałej fortuny, którą w kwiecie wieku spożytkował na pokryte złotem komnaty i luksusowe pałace... z których wieje pustką. Gdzieś po drodze do wielkich pieniędzy, Damian stracił nie tylko kontakt z jedyną córką, Claire (Michelle Dockery), ale również i zdrowie. Majętny przedsiębiorca rozpaczliwie poszukuje cudownego sposobu na dojście do siebie... i znajduje go, jeno w innej niż oczekiwana formie. Dzięki kontaktowi z tajną korporacją oferującą usługę "linienia", Damian otrzymuje prawdziwy dar od losu, tj. możliwość przeniesienia swego umysłu do genetycznie wyhodowanego ciała (Ryan Reynolds). Po dopełnieniu wszelkich formalności, starzec poddany zostaje zabiegowi, który kończy się sukcesem. Niestety, wraz z czasem upływającym na rekonwalescencji okazuje się, iż nowa powłoka miała już wcześniej innego właściciela, którego wspomnienia regularnie nawiedzają Damiana. Mężczyzna postanawia zbadać sprawę, czym ściągnie na siebie nie lada kłopoty...



Bracia Pastor, scenarzyści "Klucza do wieczności", najwyraźniej do samego końca prac nie potrafili się zdecydować, w którą stronę ma podążać skrypt. Rezultatem sprzecznych konwencji zestawionych obok siebie jest niepotrzebny chaos, którego konsekwencje srodze odczuwa podczas seansu widz. Nośny, choć niekoniecznie oryginalny, pomysł dawał spore pole do popisu dla wątków obyczajowych, które w filmie Tarsema Singha traktowane są wybiórczo. Gdyby rozrysować drogę pomiędzy biegunami dramatu i akcji, "Klucz do wieczności" motał by się w tę i nazad bez ładu i składu.



Sam początek filmu oferuje nieźle zbudowany klimat, który podbija mgiełka tajemnicy towarzysząca procesowi transplantacji jaźni. Co prawda ciężko uwierzyć, iż zgorzkniały rekin finansjery z pierwszych parunastu minut przeradza się w gotowego zbawiać świat podrywacza (?), podobno jednak wiek czyni cuda... Szkoda jedynie, iż temat odmłodzenia potraktowano nieco po macoszemu. Rozumiem, iż po wielu latach seksualnej abstynencji człowiek może mieć chęć do nadrabiania straconego czasu, jednak zaliczanie wianuszka panienek to chyba nie jedyny powód, by finansować kosztującą wiele milionów operację, prawda? Tak czy inaczej, w udany sposób zobrazowano fizyczne reperkusje przenosin do cudzej powłoki cielesnej. Jak się okazuje, dostosowanie umysłu do nowego ciała to mozolny proces, który wymaga przyzwyczajenia... niczym przemeblowanie gratów w mieszkaniu. Ot, zanim zaczniesz poruszać się swobodnie w lokum, upłynie trochę wody w Wiśle.



Niedługo po mentalnej przeprowadzce Damiana, film ukazuje swoje drugie, mocno rozrywkowe oblicze. Konwencja "Klucza..." szybko przeistacza się w czystej wody "akcyjniaka", którego dynamiczne sceny są napędzane prywatnym śledztwem prowadzonym przez protagonistę. Nie powiem, odkrywanie piętrzących się tajemnic i grzebanie w przeszłości wypada całkiem sprawnie, tyle, że wraz ze zmianą filmowej stylistyki ulatnia się pierwotny klimat produkcji. Damian wymiata kończynami niczym Bourne, strzelając z precyzją profesjonalnego zabójcy i ryzykując życie dla rodziny osobnika, w którego ciele miał (nie)przyjemność zamieszkać. Liczne sceny akcji w pewnym momencie zaczynają się dłużyć, zaś pościg samochodowy stanowi małe apogeum nudy. Od czasu do czasu przez ekran przewijają się dylematy moralne, które pasują do wyżej wymienionych sekwencji niczym skórzane buciory w upalny dzień. Jak na synkretyzm gatunkowy, efekt końcowy jest z całą pewnością niewystarczająco satysfakcjonujący.



Tarsem Singh w swych pierwszych dwóch filmach udowodnił, iż jest mistrzem sfery wizualnej. Zarówno "Cela", jak i "Magia uczuć" przykuwały do ekranu choćby od strony technicznej, ze szczególnym wskazaniem na drugi obraz. W przypadku "Klucza..." reżyser pozbawiony został baśniowej/fantastycznej konwencji, dostając w zamian osadzone w czasach współczesnych science-fiction. Jak widać twórca potrafi odnaleźć się również i w gatunku fantastycznonaukowym, bowiem od strony realizacyjnej film z Reynoldsem stoi na odpowiednim poziomie. Sceny w laboratoryjnych klitkach pełne są zimnawego chłodu, który stoi w sprzeczności z blichtrem złotych wnętrz w rezydencji starego Damiana. Interesującym pomysłem było również zastosowanie siateczek nakładanych na twarze osób poddawanych zabiegowi, która to operacja przypomina badanie rezonansem magnetycznym. Sekwencje walk wręcz pozbawione zostały zaś chaotyczności, dzięki czemu starcia są odpowiednio czytelne i klarowne, w przeciwieństwie do co po niektórych sensacyjnych produkcji nowego tysiąclecia. Ubolewać można jedynie nad tym, iż Singh nie miał zbyt dużego wpływu na skrypt, będąc zmuszonym po prostu przenieść na ekran papierowy pierwowzór. Cóż, z pewnością indyjski reżyser zrobił, co mógł.



Mam słabość do kina science-fiction robionego pod publiczkę, tj. wypakowanego akcją po brzegi. Swego czasu spodobała mi się "Zapłata" Johna Woo, wciągnął mnie również niedoceniony "6-ty dzień" ze Schwarzeneggerem, jednak "Klucz..." serca mi nie skradł. Nie kupiłem nagłej zmiany charakteru Damiana (Reynolds dwoi się i troi, ze średnim skutkiem), nie spodobała mi się dychotomiczność scenariusza, który począł się rozłazić w szwach, w końcu nie przemówiła do mnie efekciarska końcówka. Całościowo obraz Singha jak najbardziej da się obejrzeć, tym niemniej po seansie pozostanie poczucie zmarnowanego/niewykorzystanego potencjału. Zupełnie jak z wybranymi książkami Philipa K. Dicka, które ogólnie miały jednak znacznie więcej szczęścia do kinowych ekranizacji. Najwyraźniej klucz do kasowego i artystycznego sukcesu wciąż pozostaje poza zasięgiem braci Pastor.

Ogółem: 6=/10

W telegraficznym skrócie: poważny temat podany w niepoważnej formie; konwencja filmu to niezgrabne połączenie dwóch gatunków, z których żaden na dobrą sprawę nie został w pełni zrealizowany; skróty myślowe starają się usprawiedliwić kolejne, coraz bardziej nużące, sekwencje akcji; mimo wszystko widać, iż za kamerą stanął kompetentny człek... zmuszony odwalić pańszczyznę; "Klucz..." można zaliczyć jedynie jako lekkie, piątkowe kino.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Powinniśmy ten "Klucz do wieczności" ozłocić. Powinniśmy całować stopy jego twórcom i składać podzięki... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones