Recenzja filmu

Sherlock Holmes: Gra cieni (2011)
Guy Ritchie
Robert Downey Jr.
Jude Law

Dynamika asteroidy

Na kontynuacji przeboju Guya Ritchiego spoczywała spora odpowiedzialność. Była to bowiem pierwsza z wielu w nowym roku 2012, od dawna oczekiwana premiera w Polsce, a każdy kolejny rok warto,
Na kontynuacji przeboju Guya Ritchiego spoczywała spora odpowiedzialność. Była to bowiem pierwsza z wielu w nowym roku 2012, od dawna oczekiwana premiera w Polsce, a każdy kolejny rok warto, rzecz jasna, rozpocząć jak najlepiej. Nowy film o przygodach Holmesa jest, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej szaloną i dopracowaną wizualnie wersją swojego poprzednika, choć z drugiej strony jest to poniekąd powtórka z rozrywki, bowiem zamysł twórców opiera się na tym samym: szybkiej akcji obfitującej w bójki, pościgi i wybuchy, kąśliwych dialogach głównych bohaterów i poprzez powtarzanie scen walk wręcz, ukazaniu ogromu geniuszu tytułowego detektywa. Trzeba im jednak przyznać, że od początku nie udają, że w ich filmie chodzi o coś więcej, niż czystą rozrywkę. A ta jest niemal gwarantowana, wystarczy dać się porwać.

Pierwsza rzecz na jaką wypadało by zwrócić uwagę jest wręcz rewelacyjna forma wykonania. Kapitalne efekty slow motion znane nam już z pierwszej części wypadają niezwykle widowiskowo, zwłaszcza podczas sceny pościgu w lesie. Powiedzenie piękno tkwi w detalach nabiera w przypadku "Gry cieni" dosłownego sensu. Co jakiś czas dokładnie poznajemy szczegóły budowy karabinu, działa, czy innego urządzenia, a to za zasługą wszędobylskiej kamery (a właściwie komputera), dla której nie ma rzeczy nie wartej prześwietlenia. To wszystko wygląda rewelacyjnie, dzięki dopełniającym wizualny majstersztyk, ostrym jak brzytwa zdjęciom, które wydają się nie być dziełem grafiki komputerowej, lecz pędzla jakiegoś ekspresjonistycznego mistrza kontrastu i wyrazistości.

Klucz do sukcesu stanowi jednak świetnie skonstruowana historia. Tym razem mamy zagrożenie na wielką skalę, bowiem geniusz zbrodni profesor James Moriarty, poprzez swoje doskonale zaplanowane działania dąży do wywołania chaosu w całej Europie. Właśnie koncepcja sprowokowania wojny przez wywołanie politycznego konfliktu między państwami spodobała mi się bardziej niż okultystyczne rytuały szaleńca z poprzedniej części. Na pierwszy plan wysuwa się prywatny pojedynek między Holmesem a Moriartym, a jak wiadomo z traktatu profesora-złoczyńcy, "Dynamika asteroidy", zderzenie dwóch potężnych obiektów wywołuje ogromne zniszczenia wokoło. W centrum tego spustoszenia znajduje się także doktor Watson, a jego fantastyczne rozmowy z Holmesem same w sobie rozśmieszają lepiej niż niejedna współczesna komedia.

Prawdę mówiąc, na wizytę w kinie zdecydowałem się ze względu na obecność Noomi Rapace. Tak jak przypuszczałem, nie ma ona wielu szans do popisu, a to przez to, że jej postać została przez scenarzystów bardzo pobieżnie potraktowana. Ktoś wcześniej powiedział, że Rapace pełni tutaj rolę wyłącznie ładnego rekwizytu, stanowiąc tło dla Downeya Jr. i Lawa. Poniekąd można się z tym określeniem zgodzić, choć Szwedka nie dała się do końca zepchnąć na margines. Mimo niewielu okazji, pozostawia po sobie jakiś ślad w pamięci widza, dzięki swoim ponadprzeciętnym zdolnościom.

Szczególnie ważne dla filmów o genialnym detektywie było odpowiednie przedstawienie czarnego charakteru. Nie wiem do końca dlaczego, ale tym razem czułem pewien niedosyt. Niby Jared Harris odtwarza profesora Moriarty'ego bardzo dobrze, wręcz spisuje się powyżej moich oczekiwań względem niego, ale wydaje mi się jednak, że postać głównego złoczyńcy warta była jeszcze czegoś więcej. Mówię tutaj o nie do końca wykorzystanym potencjale, jaki drzemał w największym przeciwniku Holmesa. Innymi słowy, było go tutaj za mało. Z jednej strony ciągle jest o nim mowa, a jednak nie czuć w powietrzu jego obecności, tak jak to było w przypadku lorda Blackwooda. Podejrzewam, że to skutek ogromnych ilości widowiskowych scen akcji, których tutaj nie brakuje. Ale do tego jeszcze wrócę.

Napisałem już o tym złym, czas porozwodzić się trochę o tych dwóch dobrych. Robert Downey Jr. i Jude Law stanowią razem niezniszczalny fundament wielkiego sukcesu obu części "Sherlocka Holmesa". Downey to absolutnie najlepszy z możliwych, wybór twórców do obsadzenia głównej postaci. Holmes-Downey w "Grze cieni" nie zmienił się ani trochę od czasu swojego debiutu dwa lata temu, oprócz tego, że jeszcze bardziej podkręcił tempo. Ekscentryczny geniusz zawadiaka uwielbiający uliczne walki i trudne zagadki odtwarzany przez Amerykanina w krótkim czasie stał się postacią kultową, a ja sam przyznaję, iż chyba całkiem słusznie. Autorzy serii stworzyli Sherlocka Holmesa, który nie dość, że nadal pozostaje tym samym, znakomitym, szalenie inteligentnym detektywem, a także dżentelmenem (wprawdzie nie zawsze, ale jednak) z opowiadań Doyla, to jeszcze posiada cechy charakteru, które w obecnych czasach są przez publikę uwielbiane. Jude Law natomiast nadaje Watsonowi iście angielskiego stylu, poprzez swój charakterystyczny brytyjski akcent. Dzięki temu kojarzy się on z uosobieniem umiaru i flegmatycznej powściągliwości, ale to tylko pozory. Watson stanowi chyba jedyny hamulec dla szalonej brawury detektywa, ale są momenty, w których nie ustępuje przyjacielowi w szerzeniu spustoszenia wokoło. Podsumowując, Downey i Law doskonale się rozumieją a ich wzajemne filmowe relacje są tak naturalne, że można by pomyśleć, że naprawdę przenieśliśmy się do "Ostatniej zagadki" sir Arthura Conana Doyle’a.

Cały akapit warto poświęcić fenomenalnej muzyce. Nie od dziś wiadomo, że Hans Zimmer wybitnym kompozytorem jest, a tym soundtrackiem przebił swoją własną ścieżkę muzyczną do "Holmesa" sprzed dwóch lat. Sceny akcji dzięki jego motywom są naładowane adrenaliną i epickością do granic możliwości. Najlepiej z całej ścieżki wypadają w "Grze cieni" chyba "To the opera" i "Escape". Poza filmem całego albumu słucha się świetnie, co potwierdza wielką klasę Zimmera. Najbardziej jednak spodobał mi się utwór, którego próżno szukać na oryginalnej płycie z muzyką z filmu, a mianowicie "Cooley’s Reel", będący przykładem tradycyjnej muzyki irlandzkiej. W scenie, do której został on dobrany brzmi wręcz genialnie.

Paradoksalnie największą, choć minimalną, wadą "Sherlocka" jest nadmiar akcji. Nie mamy czasu odetchnąć po jednej widowiskowej scenie, od razu dostajemy następną. Bijatyka na targu, bijatyka w barze, walka w pociągu, strzelanina w fabryce, kanonada w lesie i jeszcze kilka innych efektownych momentów stanowią niemal dwie trzecie metrażu. Pozostała jedna trzecia to rozbrajające, lecz niezwykle inteligentnie napisane dialogi między Holmesem i Watsonem oraz krótkie scenki z Noomi Rapace albo Jaredem Harrisem.

Przechodząc do zakończenia, powiem, że dawno nie spotkałem się ze zjawiskiem, kiedy sequel wielkiego przeboju wcale nie jest gorszy od oryginału i mimo tej samej recepty na sukces, stanowi rozrywkę na równie wysokim poziomie. "Gra cieni" spodoba się zarówno fanowi serii, jak i temu, kto z Holmesem spotkał się pierwszy raz. To ponad dwie godziny świetnie nakręconego i zagranego, ale też inteligentnie napisanego widowiska, i nawet pomimo, iż wydaje się, że wszystkiego jest za dużo, to jednak widz wychodzi z kina zadowolony, a nawet, w moim przypadku, ma ochotę do niego wrócić.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Pierwsza część przygód słynnego londyńskiego detektywa wyreżyserowana przez niedawnego jeszcze męża... czytaj więcej
Muszę się przyznać, że nie czytałam przygód Sherlocka Holmesa napisanych przez sir Arthura Doyle'a, ale z... czytaj więcej
Gdy "Sherlock Holmes" wchodził do kin, coraz bardziej popularna stawała się konwencja a'la "Piraci z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones