Ignorancja ludzi cywilizowanych

"Bóg stworzył Kolumbię najpiękniejszym i najwspanialszym krajem. Było to niesprawiedliwe wobec reszty świata, więc dla równowagi zaludnił ją złymi ludźmi." - cytat z o wiele lepszej produkcji, do
"Bóg stworzył Kolumbię najpiękniejszym i najwspanialszym krajem. Było to niesprawiedliwe wobec reszty świata, więc dla równowagi zaludnił ją złymi ludźmi." - cytat z o wiele lepszej produkcji, do oglądania której od razu możecie przejść.
Jeśli ktoś nie wie, dlaczego "Narcos" jest fajnym serialem, wystarczy obejrzeć "Escobar: Paradise Lost". Ograniczony tymi wszystkimi drętwymi kliszami dramat fabularny, powstały zaledwie rok przed produkcją Netflixu, posiada wszystkie te oklepane i nudne elementy, które tłamszą swoisty wyróżnik przyciągający do oglądania i sprawiają, że po raz n-ty widz dostaje to samo, mimo że dziejące się w innym miejscu.

Tak właśnie powstaje film kiepski. Reżyser rozpoczyna opowiadanie historii od introspekcji finałowych scen, już na początku chcąc uspokoić widza - "spokojnie, na końcu dojdziemy do czegoś fajnego, a teraz przebolejcie ten marny początek, który dobrze znacie". W ten sposób znów zamiast fajnej postaci historycznej, którą w tym przypadku jest oczywiście Pablo Escobar, mamy towarzyszyć zwykłemu, uczciwemu bohaterowi tragicznemu, jakim aktualnie stał się grany przez Josha Hutchersona, Kanadyjczyk Nick. Uparcie twierdzi, że nie jest Amerykaninem, ale niczym najbardziej ignorancki turysta rodem ze Stanów przyjechał wraz z ekipą do obcego kraju i dziwi się, że panują tu inne tradycje niż w zachodnim świecie, a on nie może się ot tak wprosić. No a przecież chce tylko żyć sobie swobodnie, bawić się i spokojnie surfować, dodatkowo z miejscową dziewczyną u boku, która przypadkiem jest krewną Pablo Escobara.

I tak oczywiście w filmie o jednym z najsławniejszych narkobaronów trzeba znów męczyć się z marnym, wymuszonym wątkiem romantycznym, z naiwną miłością od pierwszego wejrzenia, gdzie do zakochania wystarczy jedna rozmowa. W takim momencie faktycznie przyznaje się rację, że narracja z offu, to genialne narzędzie, które pozwala udynamicznić opowiadaną historię i pominąć wątki, które znamy i wiemy, jak się potoczą. Tu jej jednak oczywiście nie ma. Po pierwszych kilku minutach wiadomo, kto będzie z kim, jak potoczy się konflikt i że nasi kanadyjscy najeźdźcy poczują się niezwykle poszkodowani, mimo że zgubiło ich tylko własne zadufanie i ignorancja. Nie mają pojęcia, kim jest Escobar lub jak wygląda sytuacja polityczna i ekonomiczna Kolumbii. Bohaterowie, którym mamy kibicować, są żałosnym produktem współczesnego, lewackiego świata mięczaków. Przykładowo, nasz antagonista dramatyzuje na widok człowieka obmywającego nogę od krwi. Ewidentnie brakuje tu komuś cojones.


Uogólniając, ta pacyfistyczna logika bogatych ludzi przez cały seans stanowi problem. Reżyser patrzy na wszystkie wydarzenia z wrażliwością idealnego świata liberalnych Europejczyków. Krytycznie ocenia fakt, że Kolumbia to inne realia, inna mentalność, inne czasy, a odmienny styl funkcjonowania społeczeństwa niż równość i demokracja nie może istnieć. Nie pomaga też fakt, że za bardzo skupia się na tych tandetnych jednostkach, jakimi jest główna para zakochanych. Przez to nie dostajemy za wiele informacji o ciekawym społecznym tle wydarzeń, a tempo dramatu okazuje się być nużąco powolne. Tę samą historię w "Narcos" sprytnie opowiedziano by w dziesięć minut.
Tutaj jednak trudno wierzyć w inteligencję twórców, kiedy tytuł "Paradise Lost" (raj utracony) potraktowano dosłownie. Okazuje się, że ci biedni Kanadyjczycy faktycznie przyjechali do Kolumbii ze względu na jej malownicze krajobrazy. W takim wypadku chyba od razu mogą przeprowadzić się do Kalifatu. Na Bliskim Wschodzie też ładnych widoczków przecież nie brakuje.

Także gdyby ktoś miał wątpliwości, polecam obejrzeć serial "Narcos", gdzie pokazują, jak fajną historię na rzecz żenującego romansidła zmarnowali twórcy "Paradise Lost". Fakt, że jadę z tym oklepanym kiczem jak z burym pieskiem płci żeńskiej również za to, czym nie jest, ale w niczym nie umniejsza faktu, że treść, którą obraz Andrea Di Stefano może się pochwalić, też obok dobrej kinematografii nigdy nie stała. Jedyny pozytyw stanowi oczywiście Benicio del Toro, który w roli Pablo Escobara nie ma nawet okazji aktorsko zaszarżować, a i tak czaruje swoją charyzmą. Szkoda, że to nie jest film o nim.
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones