Recenzja filmu

Droga na północ (2012)
Mika Kaurismäki
Vesa-Matti Loiri
Samuli Edelmann

Nie jedźcie tą drogą

Kaurismäki być może sygnalizuje tu społeczny problem: nie rozmawiamy ze sobą, łatwiej otworzyć się nam przed obcą osobą niż kimś bliskim. Tylko że kiepski z niego moralista, skoro w którymś
Mika Kaurismäki – brat Akiego – mierzy się w "Drodze na północ" z konwencją konwencji, czyli filmem drogi. Otwarta szosa i zamknięty kokpit samochodu stają się tu – który to już raz z kolei? – idealnym miejscem na lepienie połamanych relacji rodzinnych. Zaskoczenie: reżyserowi udaje się wpleść w tę do cna zajechaną formułę kilka fabularnych niespodzianek. Popełnia on jednak inny, dużo poważniejszy błąd. Na ten komediodramat drogi składa się niezabawna komedia i nieangażujący dramat. Zostaje nam droga.

Punkt wyjścia jest typowy. Niewidziany od 30 lat ojciec (Vesa-Matti Loiri) wkracza znienacka z butami w życie syna (Samuli Edelmann). Kradnie samochód i rabuje pieniądze ze sklepu, po czym naciąga swoją latorośl na podróż we wskazanym w tytule filmu kierunku. Na pierwszy rzut oka bohaterowie nie mogliby się bardziej od siebie różnić. Pierwszy jest otyłym i odpychającym typem, nieustannie lawirującym na granicy prawa i narzucającym się innym ze swoim obcesowym sposobem bycia. Drugi z kolei to rozchwytywany pianista, bohater pierwszych stron gazet, kochający mąż i ojciec, właściciel gustownego mieszkania. Wrzucony w jego otoczenie ojciec jest jak słoń w składzie porcelany. Co gorsza, cel ich wspólnej niespodziewanej podróży nie jest do końca jasny.

Ale zanim dotrzemy do owego celu, czeka nas – i bohaterów – podróż śladami tych, których imię milion. Kolejne punkty wycieczki są jak odhaczanie obowiązkowych punktów na liście dyktowanych przez konwencję wymogów. Wbrew (wydawałoby się: rażącym) przeciwieństwom, naszych bohaterów wiele łączy, począwszy od faktu, że obaj cierpią na cukrzycę. Zastrzyki insuliny, jakie ukradkiem obaj sobie robią, to zresztą – a jakże! – metafora. Tacy sami, a ściana między nami. Dalej podobnie: zły ojciec nie jest wcale taki zły, tymczasem na idealnym wizerunku syna zaczynają pojawiać się pęknięcia. Jak ktoś jest w kinie wirtuozem instrumentu (zwłaszcza fortepianu), to z reguły wiadomo, że przypłacił to chłodem emocjonalnym. W tym przypadku nie jest inaczej. Porzucony za młodu przez ojca syn sam powtarza jego błędy i nie może popisać się idealnym życiem rodzinnym.

W wianuszku epizodów, jakie przeżywają w trakcie podróży nasi protagoniści, znajdzie się kilka mniej oczywistych (choćby ów owiany tajemnicą punkt docelowy), ale przeważająca ich większość to niezbyt dobrze napisane warianty tego, co już gdzieś widzieliśmy. Nasz duet odwiedza rozmaitych krewnych i znajomych, składających się na galerię sympatycznych dziwaków. Niezbyt to wiarygodne: wszyscy nie dość, że przyjmują bohaterów z otwartymi rękoma – choć tamci wpadają zazwyczaj w najmniej odpowiednim momencie – to jeszcze momentalnie zaczynają zwierzać się przybyszom ze swoich problemów. Kaurismäki być może sygnalizuje tu społeczny problem: nie rozmawiamy ze sobą, łatwiej otworzyć się nam przed obcą osobą niż kimś bliskim. Tylko że kiepski z niego moralista, skoro w którymś momencie wysyła ojca i syna na wspólny hotelowy podryw. Starszy z mężczyzn niby próbuje pomóc młodszemu naprawić relacje z żoną, ale gdy nadarza się okazja, wpycha go w ręce pierwszej lepszej laski. Co było na drodze, pozostaje na drodze?
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones