Recenzja filmu

Coffy (1973)
Jack Hill
Pam Grier
Booker Bradshaw

Niepoprawna dawka kofeiny

Prostytutki, alfonsi, narkotyki, dzielnicowe samosądy, skorumpowani policjanci i politycy, przemoc, nagość, wulgarność - brzmi źle? W takim razie lepiej zakończcie przygodę z "Coffy" na wstępie
Filmy z nurtu blaxploitation krytykowane są niemal od pierwszej projekcji "Sweet Sweetbacks Baadasssss Song" w 1971 roku. Obecnie - w czasach, kiedy poprawność polityczna nakazuje członkom Amerykańskiej Akademii Filmowej oddawanie głosów na "12 Years a Slave", mimo że nie każdy z nich obejrzał film - można wręcz odnieść wrażenie, że należałoby je oglądać po kryjomu, z poczuciem popełniania grzechu wobec kina zaangażowanego. W wypadku "Coffy" sytuacja jest jeszcze trudniejsza, bo w parze z budowaniem scenariusza na stereotypach rasowych pojawiają się stereotypy dotyczące płci. Czy w takim razie warto sięgać po najsłynniejszą pozycję w dorobku Pam Grier? Zdecydowanie tak.

Nie będę bronił blaxploitation, faktycznie jest to kino odrealnione, promujące wizję życia osób ciemnoskórych, która ma niewiele wspólnego z ówczesną rzeczywistością. Najbardziej naturalny jest na tym tle wspomniany "Sweet Sweetbacks Baadasssss Song", który jako jeden z nielicznych został także wyreżyserowany przez osobę ciemnoskórą (Melvin Van Peebles), a - zgodnie z napisami początkowymi - główną rolę odgrywa "The Black Community". Sukces tej produkcji (do podziału z "Shaftem") przyciągnął hollywoodzkie rekiny, wygenerował nowy trend kinowy, a jednym z jego najbardziej pamiętnych efektów jest właśnie "Coffy".

Przemawianie nigdy nie tracącym na melodyjności slangiem, gloryfikacja alfonsów (w "Coffy" Król George ma nawet swoją piosenkę przewodnią), prostytutek i dilerów, niczym niewytłumaczalna pokora wobec białych (częste zwracanie się do nich per "the man"), a w konsekwencji niepotrzebne rasowe antagonizowanie. Dlaczego w takim razie ciemnoskórzy aktorzy i aktorki brali udział w tego rodzaju produkcjach? Czemu społeczności Afroamerykanów tłumami odwiedzały kina? Może dlatego, że doszukiwanie się w blaxploitation prawd i wartości rasowych jest jak robienie dokładnie tego samego po obejrzeniu "Ojca chrzestnego" czy "Pana Wołodyjowskiego".

"Coffy" to sensacyjny klasyk w krystalicznej postaci. Widz wrażliwy na negatywną stereotypizację powinien dostrzec w nim dwie pozytywne wartości - silną i niezależną kobietę w roli głównej oraz walkę z narkotykami wewnątrz społeczności osób ciemnoskórych. Dla blaxploitation jest to mała rewolucja, bo dotąd kobiety określane były głównie jako "broad" (nieprzetłumaczalne słowo, które ma mniej więcej taki sam ciężar jak nazywanie kobiet "świniami" przez polskich "twardzieli"), a dilerka była jak sprzedawanie pietruszki pod kościołem. Tylko bez obaw - nie ma tutaj ani moralizatorstwa, ani ideologicznego bełkotu. Film Jacka Hilla istnieje wyłącznie dla celów rozrywkowych.

Esencją takiego podejścia do produkcji są bezpardonowe sceny, które może nie wstrząsną współczesnym widzem (zdolnym do jedzenia niedzielnego obiadku przy "Pile MMCCXIII"), ale na początku lat 70. stanowiły rzadkość. Strzał ze strzelby wprost w głowę, brutalny "catfight" opiewający w rozdzieranie sukienek czy ciągnięcie mężczyzny przywiązanego do samochodu przez kilka ulic to momenty, które robią wrażenie nawet po czterdziestu latach i pomimo ewidentnej brutalizacji współczesnego kina, niewielu mainstreamowych producentów odważyłoby się zrezygnować na ich rzecz z kategorii PG-13, a tym samym z większych wpływów ze sprzedaży biletów. W latach 70. standardy były zgoła odmienne, "Coffy" okazała się tak dużym sukcesem, że w niespełna rok powstała jej kontynuacja. Co ciekawe, obecnie bardziej opłacalnym wydawałoby się maksymalne eksploatowanie postaci i kręcenie wieloczęściowej serii, ale czterdzieści lat temu bezpośrednia kontynuacja hitu brzmiała jak gwarantowana klęska, więc zamiast "Coffy 2" widzowie otrzymali równie znakomitą "Foxy Brown".

Można narzekać na przeciętne aktorstwo, seksizm, rasizm i bezzasadną przemoc, ale jeżeli macie poukładane w głowach, to "Coffy" nie zaszkodzi wam bardziej niż "Romper Stomper" czy "Gniew". Zróbcie sobie tę niewinną przyjemność i zobaczcie jak tworzyło się kino bez samochodów wybuchających po draśnięciu o siebie i z absolutnym brakiem politycznej poprawności. Przecież nie musicie się przed nikim przyznawać, a lepiej jest wyrobić sobie pogląd po seansie, niż czytając opinie innych. Chyba, że jesteście członkami Amerykańskiej Akademii Filmowej...
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones