Recenzja filmu

Sufrażystka (2015)
Sarah Gavron
Carey Mulligan
Helena Bonham Carter

Parasolki i dynamit

Żaden z wątków nie zostaje domknięty, postaci giną gdzieś w mroku napisów końcowych, a zdezorientowanym widzom – zamiast finału – pozostaje głośne odczytanie planszy skleconej według schematu
Damskie parasolki idą w ruch razem z kostką brukową; uliczne skrzynki pocztowe płoną jak pochodnie, policja bije na oślep, a z rozbitych nosów tryska krew. Nie, to nie pochód polskich "patriotów" przepełnionych narodowym uniesieniem – to brytyjskie sufrażystki walczą o prawa wyborcze dla kobiet, Anno Domini 1912. Prawdziwie radykalny dobór środków nacisku, kojarzony raczej z miejską partyzantką, niż z korzeniami współczesnego feminizmu. W tamtym czasie cel uświęcał środki, a stawka była naprawdę wysoka – polityczne być albo nie być.



W "Sufrażystce" Sarah Gavron krąży wokół najbardziej "medialnych" epizodów z historii ruchu – oglądamy i zamach na willę ministra Lloyda George'a, i tragiczną śmierć Emily Davison, która, z transparentem "Głos dla kobiet" w dłoniach, została stratowana przez konie w trakcie gonitwy Derby w 1913 roku. Tam, gdzie reżyserka – w portretach zbiorowych – próbuje oddać opresyjność działania władzy i kapitału, film wypada najbardziej przekonująco. Niestety, większość wątków historycznych pozostaje bez rozwinięcia – "Sufrażystka" dobrze sprawdza się  jako społeczna dydaktyka i dramat obyczajowy, nie przekonuje za to jako opowieść o ruchu politycznym. Za dużo tutaj – co sugeruje już sam tytuł – liczby pojedynczej: indywidualna krzywda spycha na boczny tor cele wspólnoty. Emocje lokujemy na tyle konkretnie, że ginie gdzieś cała złożoność kontekstu historycznego, różnorodność postaw i motywacji.  

To zresztą problem wielu opowieści o politycznych zrywach; przyjmując wąską perspektywę, ryzykujemy zubożenie obrazu wspólnoty, z kolei wielogłosowość może nas doprowadzić do utraty narracyjnej spójności. Z tego klinczu zwycięsko wyszła Ava DuVernay w "Selmie", gdzie patos scen zbiorowych, rodem z Eisensteina, równoważył prywatne dylematy Luthera Kinga. W "Sufrażystce" ruch obywatelskiego sprzeciwu poznajemy z perspektywy "dołów", co ma nam uzmysłowić ciężkie warunki bytowe kobiet z klasy robotniczej i kierujące nimi motywy. Reżyserka do walki z systemem skrajnych nierówności płciowych – gdzie życiem kobiety dowolnie dysponuje jej mąż-właściciel – dokłada kwestię rozwarstwienia społecznego, podbijając tym samym stawkę o możliwość zmiany losu wykluczonych zarówno politycznie, jak i ekonomicznie. Grana przez Carey Mulligan Maud przechodzi ewolucję od pogodzonej z własnym losem konformistki do "żelaznej damy", ale paliwem, które napędza jej aktywność, są przede wszystkim problemy osobiste i zbiegi okoliczności, a nie rozbudzona świadomość polityczna. Bohaterka, kierowniczka zmiany w miejskiej pralni, pojawia się na wiecu sufrażystek namówiona przez koleżankę z pracy. Świadoma zagrożeń czyhających na zaangażowane politycznie robotnice próbuje zerwać z ruchem, ale kiedy Violet, pobita przez męża, nie może reprezentować delegacji praczek przed ministrem Lloydem George'em, działaczki zmuszają Maud do odczytania odezwy w jej imieniu. Dalej ciśnienie już tylko rośnie – represje i ostracyzm społeczny burzą dotychczasowe życie kobiety, a walka o równouprawnienie staje się prywatną vendettą. Jej celem jest powrót do normalności, możliwy jedynie dzięki zmianom "na górze".



Reżyserska strategia Gavron jest do pewnego stopnia uzasadniona – Maud składa samą siebie na ołtarzu postępu społecznego; to klasyczna figura ofiary, najsłabsze ogniwo politycznej układanki, na którym skupia się cała destrukcyjna siła systemu konserwującego nierówności. Zaangażowanie kobiet "z ludu" – niedysponujących "twardymi" środkami nacisku w postaci wpływów politycznych, znajomości czy pieniędzy – przesądziło ostatecznie o zwycięstwie idei równouprawnienia. Najmocniejsze punkty filmu to właśnie te, kiedy reżyserka ujawnia rozbicie w łonie samego ruchu kobiecego – robotnice bite są mocniej, bo przecież nikt się o nie nie upomni, spędzają za kratkami więcej czasu, bo nikt nie wpłaci za nie kaucji. Cierpi tutaj ciało zredukowane do najprostszego instynktu – przeżycia w pracy, domu, na ulicy – zupełnie pozbawione mocy samostanowienia.

Z drugiej strony naturalistyczne, nieco dickensowskie obrazki z życia nizin społecznych powodują, że dość szybko zapominamy, o co rzeczywiście toczy się walka. Wątek problemów osobistych Maud zostaje rozbudowany ponad miarę (w dodatku jest dość konwencjonalny), a reżyserka, siłą rozpędu, poświęca portretom zbiorowym mniej czasu i uwagi, szkicując pobieżnie na bazie gotowych materiałów – archiwalnych fotografii, pocztówek i doniesień prasowych. Wiece, demonstracje, zamachy bombowe, starcia z policją zamieniają się w propagandowe plakaty, wypełnione mechaniczne skandowanymi hasłami, a same sufrażystki – w stereotypy z podręczników do historii. Sytuacji nie ratuje nawet kilka ekranowych minut dla Meryl Streep i Helena Bonham Carter jako radykalna feministka-lekarka (to chyba najciekawsza postać w filmie). Żaden z wątków nie zostaje domknięty, postaci giną gdzieś w mroku napisów końcowych, a zdezorientowanym widzom – zamiast finału – pozostaje głośne odczytanie planszy skleconej według schematu "kraj + data równouprawnienia". Średnio udany nekrolog, bo chociaż era kobiet z  parasolkami i dynamitem definitywnie się zakończyła, to na pewno nie był to koniec walki o równe prawa – raczej jej początek.
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones