Recenzja filmu

Museo (2018)
Alonso Ruizpalacios
Gael García Bernal
Simon Russell Beale

Replikanci

Ruizpalacios wykorzystuje rzeczywistą trajektorię wydarzeń, by zabawić się z formułą heist movie. Napad na muzeum zainscenizowany jest tu niczym pastisz klasycznych scen "włamu", ale nie przynosi
"Ta historia to replika oryginału", czytamy na wstępie. Znamienna deklaracja w filmie opartym na faktach, zatytułowanym "Muzeum" i opowiadającym o losach skradzionych z wystawy bezcennych unikatów. Meksykański reżyser Alonso Ruizpalacios niby po prostu opowiada zajmującą, napisaną przez życie anegdotę, ale zarazem bierze w cudzysłów sam akt opowiadania. Wychodzi mu film o pierwowzorach i falsyfikatach, o prawdzie i fałszu, o fantazji jako motorze sprawczym historii, ale i fantazji jako wiodącym na manowce humbugu. W końcu nawet tytułowe muzeum to typ instytucji zbudowanej na kłamstwie-w-służbie-prawdy. Rodzaj przedstawienia, w którym grają zabytki wydarte z oryginalnych kontekstów kulturowych i geograficznych, nieraz przemocą i kosztem pierwotnej "aury" – jak choćby ważący setki ton kamienny posąg azteckiego bóstwa, w 1964 roku przewieziony z miejsca swojego kilkutysiącletniego spoczynku do Mexico City. Grunt, żeby stołeczne Muzeum Narodowe miało czym się pochwalić, choć – ironia losu! – w zasadzie nie wiadomo, czy zidentyfikowany jako Tlaloc posąg faktycznie przedstawia Tlaloca. 

Prawdziwe wydarzenia z 1985 roku, które zainspirowały fabułę filmu, wręcz zapraszają do takiej zabawy w rozbijanie monolitycznych, "oficjalnych" wersji historii. Kiedy z meksykańskiego Narodowego Muzeum Antropologicznego wykradziono szereg zabytkowych eksponatów, policja i media założyły, że odpowiedzialna jest jakaś szajka międzynarodowych złodziei, profesjonalistów, którzy włamują się do strzeżonych obiektów na śniadanie. W rzeczywistości skoku dokonało dwóch niedoszłych weterynarzy: panowie wykorzystali fakt, że ochrona obiektu pozostawiała wiele do życzenia, i wynieśli artefakty w sportowych plecakach. Niestety, Juan Nuñez (Gael García Bernal) i Benjamin Wilson (Leonardo Ortizgris) nie przewidzieli, że ich występek zostanie rozdmuchany przez telewizję, a sprawcy – okrzyknięci zdrajcami narodu. Skok poszedł jak z płatka, problemy zaczęły się potem.

Ruizpalacios wykorzystuje rzeczywistą trajektorię wydarzeń, by zabawić się z formułą heist movie. Napad na muzeum zainscenizowany jest tu niczym pastisz klasycznych scen "włamu", ale nie przynosi zwyczajowego hollywoodzkiego spełnienia. "Museo" odwraca bowiem logikę gatunku, w którym napad jest zwykle punktem dojścia – tutaj to zaledwie zawiązanie akcji. Na tym nie koniec podobnych gier, nieustannego zderzania karmionych popkulturą oczekiwań z rzeczywistością. Scena barowej bójki zrealizowana jest niczym jakaś draka ze starego kina, ale iluzja zaraz się rozmywa: światło dramatycznie przygasa, ktoś krzyczy zza kadru "akcja!", a sama kabała nie chce potoczyć się według heroicznego filmowego schematu. Wszystkie te metazabawy pozostają jednak dyskretne i sfunkcjonalizowane: niewiele tu jałowej postmodernistycznej "cytatologii". Reżyser delikatnie zaburza ciągłość kinowej narracji, by pokazać, jak grunt usuwa się bohaterom spod nóg. Moment definitywnej konfrontacji ich oczekiwań z rzeczywistością podprowadzony jest bardzo długim ujęciem, w którym kamera myli naszą czujność, uciekając ku peryferiom akcji, w stronę znajdującego się w kącie pokoju akwarium. A kiedy nadchodzi cios, Ruizpalacios robi cięcie i przekracza oś: bum! Kino najpierw podsuwa tu pomysły, a potem samo kruszy marzenia.

Reżyser w zasadzie nie daje jasnej odpowiedzi na pytanie, czemu bohaterowie porywają się z motyką na słońce. Zupełnie, jakby zgadzał się z Juanem, który wierzy, że przeszłość jest nieprzenikalna, że z perspektywy czasu nie sposób powiedzieć, czemu ktoś decyduje się zrobić coś. Czy bezczelny skok dwóch chłopaków płynie z potrzeby "ufilmowienia" swojego życia, zrealizowania romantycznego scenariusza w rytm powracającej tu piosenki "Riders on the Storm"? Na pewno po części. Prowodyrem akcji rabunkowej, dominującą osobowością w "przestępczym" duecie, jest zdecydowanie Juan – ale to żaden lider. Ruizpalacios demaskuje jego zagubienie, plątaninę priorytetów: trochę zwykłej interesowności, trochę życiowego rozmemłania, a trochę mrzonek o "odzyskaniu kulturowego dziedzictwa".

Można czytać "Museo" jako komentarz na temat pogubionego narodu. Meksyk jawi się tu niczym kraj rozdarty między wykorzenioną rdzenną tożsamością – tą od Tlaloca i zabytkowych piramid – a skolonizowaną współczesnością. Wystarczy wspomnieć, że Juan przeprowadza swój napad w Wigilię Bożego Narodzenia: wieczór, w którym musi podtrzymać rodzinną tradycję i przebrać się za… Świętego Mikołaja. On wolałby jednak ożywić tradycje sprzed inwazji Cortésa i wystąpić jako rozdający prezenty… Tezcatlipoca. Ale – podobnie jak w opowiadanej na Wigilii anegdocie jego wujka – więcej w tym zwykłego mydlenia oczu.

Jak na samozwańczą "replikę oryginału" "Museo" trzyma się więc nieźle: mamy w co się wgryźć tematycznie, Bernal to klasa, film trzyma tempo. A jednak – wbrew wszystkiemu, co wyłożone powyżej – ogląda się go jakoś "letnio". Łatwiej docenić – post factum – koronkową reżyserską robotę, niż po ludzku się w tę historię wciągnąć: umysł docenia, serce służyć nie chce. I wbrew pozorom nie jest to wina postmodernistycznych "pęknięć", zbyt subtelnie zainscenizowanych, zbyt organicznie wplecionych w fabułę, by mogły wprowadzać jakiś efekt obcości, wyrzucać z iluzji. Tym bardziej że czuć tu fakturę epoki; rekonstrukcja lat 80. jest rzetelna. Czy możliwe zatem, że feler tkwi w samym oryginale?
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones