"Cicha noc, śmierci noc" nie jest zatem drugim "Terrifierem", nawet jeśli hasła na plakacie próbują o tym przekonywać. Slasherowi Nelsona znacznie bliżej natomiast do komedii romantycznych z
Święty Mikołaj to creep. I to nie jest nawet szczególnie kontrowersyjne stwierdzenie. Przedstawiciele popkultury od dawna dają do zrozumienia, że Czerwony to żaden tam miły staruszek à la Kris Kringle z "Cudu na 34. ulicy" (a i ten o mało nie wylądował za kratkami). Wręcz przeciwnie – "Święty" to redneck z dubeltówką z teledysku "Don’t Shoot Me Santa" The Killers, elektroniczny morderca z "Futuramy", czy też krwawy tyran z komiksu "Paramilitarne święta specjalne". Na Mikołaju najlepiej poznali się filmowcy. "Cicha noc, śmierci noc" stanowi kolejny dowód, że słowa piosenki "Santa Claus Is Comin’ to Town" należy traktować jako ostrzeżenie.
Oczywiście, sporo w tym, co napisałem, retorycznej przesady. W końcu na każdego "Złego Mikołaja" przypada pięć tuzinów słodkopierdzących opowiastek o poczciwinie z bieguna północnego. Na przestrzeni lat ten poczciwina okazywał się jednak szumowiną znacznie częściej, niż sugeruje grudniowa ramówka Polsatu. Sama Gwiazdka była tłem niejednego thrillera. Dość powiedzieć, że zaczątkiem gatunku slashera były "Cicha noc, krwawa noc" oraz "Czarne święta". Pod wpływem inspiracji tymi drugimi powstało zresztą "Halloween" – akt założycielski nowej szkoły horroru. Slasher jako podgatunek zaskakująco szybko wykształcił własne podgatunki, jednym z nich są historie o mikołajach ze skłonnością do mordowania. "Świąteczne zło" ujrzało światło dzienne zaledwie dwa lata po klasyku Carpentera, szerokim echem odbiła się jednak dopiero "Cicha noc, śmierci noc".
Kiedy w przerwie popularnego "Domku na prerii" wyświetlono spot filmu Charlesa E. Selliera Jra, telewidzowie zostali zbici z pantałyku. Wystarczyło kilka przebitek na Mikołaja z siekierą i uciekające w popłochu dziewczyny, aby obruszyć opinię publiczną. W USA nie wypada bowiem podważać dwóch rzeczy: amerykańskiego snu i świętości Mikołaja. Zaniepokojeni rodzice, chcąc uchronić pociechy przed demoralizującym wpływem "Cichej nocy, śmierci nocy" (pal sześć, że film otrzymał kategorię R), zorganizowali bojkot. Z hasłami, takimi jak "udekoruj dom ostrokrzewem, nie zwłokami", pikietowali pod kinami. Co zaskakujące, dopięli swego – gwiazdkowy straszak wycofano z kin.
Jak to ze slasherami bywa, krytycy przyjęli go chłodno, lecz miłośnicy pulpy byli dla niego wyrozumialsi. Koniec końców "Cicha noc, śmierci noc" doczekała się czterech sequeli oraz dwóch remake’ów (zaznaczam, że pierwszy jest dyskusyjny). Próby odświeżenia marki po raz wtóry podjął się Mike P. Nelson, reżyser odpowiedzialny za reboot "Drogi bez powrotu". Wyrosły z nurtu horroru niezależnego filmowiec, podobnie jak w wypadku cyklu o kanibalach z Zachodniej Wirginii, pierwowzór potraktował jako zbiór sampli. "Cicha noc, śmierci noc" Anno Domini 2025 jest więc swobodnym remiksem, w którym nuty znane z oryginału wybrzmiewają obok inspiracji zaczerpniętych ze świątecznych romcomów, kina eksploatacji, a nawet superbohaterszczyzny (nie bez powodu zarówno Marvel, jak i DC mają własnych Świętych Mikołajów).
Obie wersje zaczynają się podobnie: kilkuletni Billy Chapman odwiedza z rodzicami przebywającego w hospicjum dziadka. Staruszek pogrążony jest w katatonii. O ile w pierwowzorze odzyskuje na moment sprawność, by przestrzec chłopca przed brodatym mordercą, o tyle w remake’u, nim zdąży cokolwiek wydukać, zanosi się kaszlem i wymiotuje krwią. Traumatyczna wizyta to zaledwie zapowiedź hiobowego losu Billy’ego. W drodze do domu Chapmanowie napotykają mężczyznę w mikołajowym kostiumie. Ktoś musiał być niegrzeczny, bo w prezencie przyniósł śrut. Rodzice chłopca zostają zamordowani na jego oczach, co wypacza mu psychikę i wzbudza zrozumiałą awersję do Gwiazdki.
W tym momencie Sellier przeszedł do drobiazgowego opisu przykrości i krzywd, które spotkały Billy’ego w sierocińcu – pierwsze czterdzieści parę minut zbojkotowanego slashera to wyłącznie wstęp do krwawego spektaklu, próba wyjaśnienia morderczych popędów protagonisty. Nelson natomiast od razu przechodzi do rzeczy. Jest 20 grudnia; Billy (Rohan Campbell) budzi się w motelu, w łazience obok leży rozczłonkowane ciało. Okazuje się, że wydarzenia z przeszłości – dopowiadane pojawiającymi się raz po raz retrospekcjami – wzbudziły w nim żądzę mordu. Co ciekawe, ujawnia się jedynie podczas adwentu. Co ciekawsze, powoduje nim głos w głowie imieniem Charlie. Co najciekawsze, trzyma się pokrętnych zasad moralnych: za ofiary bierze jedynie BARDZO niegrzecznych ludzi.
Nelson zdaje sobie sprawę, że postaci o tak tragicznym życiorysie trudno nie współczuć. Dlatego też niespecjalnie próbuje widzów od tego odwodzić. Billy w jego interpretacji to nie tyle (tak zupełnie) niepoczytalny złoczyńca, ile antybohater pełną gębą. Ma swoje za uszami, ale jak przychodzi co do czego, udowadnia, że serducho ma po właściwej stronie (wsadźcie sobie w skarpety utyskiwania na relatywizację przemocy, to tylko b-klasowy komediohorror). Billy bowiem do złudzenia przypomina Dextera Morgana, wzorcowego szlachetnego psychopatę popkultury. Nelson bawi się tym tropem i wplata go w charakterystyczny dla mikołajowych opowieści dualizm grzeczności i niegrzeczności. Ów czarno-biały podział sprowadza do ekstremum, stąd Billy nie morduje byle złodziejaszków, tylko żonobójców, zwyrodnialców i… neonazistów.
Rzeź nazioli (długo by pisać) jest zresztą jedną z najbardziej absurdalnych, a zarazem najatrakcyjniejszych sekwencji filmu. I choć udanie realizuje eskapistyczną fantazję wprost z "Wolfensteina", jednocześnie dając przyczynek do kilku makabrycznych gagów, udobitnia zarazem jedną z największych słabości "Cichej nocy, śmierci nocy". Filmowi Nelsona daleko do modelowego splattera, a gore, choć obecne, nie jest na pierwszym planie. Podczas wspominanej jatki trup ściele się gęsto, mimo to przemoc zdaje się ukryta za woalem montażu i dynamicznych, rozchwianych szwenków.
"Cicha noc, śmierci noc" nie jest zatem drugim "Terrifierem", nawet jeśli hasła na plakacie próbują o tym przekonywać. Slasherowi Nelsona znacznie bliżej natomiast do komedii romantycznych z Hallmark Channel. Nie jest to bynajmniej porównanie od czapy. W końcu tej zimy Billy zatrzymuje się w miasteczku z długoletnimi świątecznymi tradycjami. Raptem w sklepie z dekoracjami poznaje Pamelę (Ruby Modine), choleryczkę, w której zakochuje się bez pamięci. Prowincja jest, romans jest, są nawet mieszkańcy tworzący zżytą i spolegliwą społeczność. To wszystko jest oczywiście fasadą. Zgodnie z horrorowymi prawidłami za życzliwymi uśmiechami ukrywają się wykolejeńcy i degeneraci. Kandydatów pod siekierę nie brakuje.
Nelson igra z przyzwyczajeniami – tam, gdzie można by się spodziewać wiary w ludzką dobroć jak u Capry, mości się cynizm. Podobnie przewrotnie sięga po estetykę świątecznych romcomów. Nie czyni z niej jednak wyłącznie kontrapunktu dla sieczki. Billy i Pamela, przekomarzając się, punktują nawzajem kiczowatość swoich zalotów. Podobnie samoświadomy jest Charlie – na poły dexterowy Mroczny Pasażer, na poły Venom. Głos w głowie Billy’ego na bieżąco komentuje nierozsądne, natchnione romantyczną naiwnością decyzje "żywiciela". W ten sposób uzupełnia film o metakomentarz, który ktoś uzna za przejaw autoironii, kto inny zrówna z asekuranctwem.
Trudno jednoznacznie ocenić "Cichą noc, śmierci noc". Jest w niej coś uwodzącego i autentycznie zabawnego. Nelson odrzuca minorowy nastrój i śmiertelną powagę pierwowzoru. Zdaje sobie przecież sprawę z rozrywkowej natury slashera oraz kuriozalności samej idei morderczego Mikołaja. Dlatego, gdy sili się na powagę, to najczęściej po to, aby wprowadzić nieco deadpanu lub naigrywać się z melodramatu. Tak wnosi do opowieści jakże potrzebny humor i kampowy wdzięk. "Cicha noc, śmierci noc" jest patchworkiem uszytym z odniesień do historii cyklu oraz kina gatunkowego ogółem. Z tym niestety wiąże się też główna wada filmu. Nelson chwyta wiele srok za ogon, ale nie wszystkie jest w stanie utrzymać, co skutkuje skrótami, niedociągnięciami, a czasem po prostu tanimi chwytami.
Mimo tych wad opowieść o Mikołaju z siekierą ogląda się z przyjemnością. Tłumaczy to w pewien sposób początkowa sekwencja w hospicjum. Kiedy Billy odwiedza dziadka, w telewizorze leci "Święty Mikołaj wyrusza na podbój Marsa". Nieporadna komedia science fiction nie bez kozery składa się na kanon filmów tak złych, że aż dobrych. Przymierzając do niej "Cichą noc, śmierci noc", można zobaczyć w niej pean na cześć kina niedoskonałego – pochwałę dla guilty pleasure i kiczu, który łączy obyczajówki z Hallmarku z b-klasową pulpą. Może Mikołaj jest zwyrolem, jednak nie wyobrażam sobie grudnia bez niego.