W "Świętej rodzinie", najpopularniejszym w Polsce filmie Sebastiana Lelio (wcześniej znany był pod swoim drugim nazwiskiem: Campos), obserwujemy postępującą erozję liberalnej moralności.
W "Świętej rodzinie", najpopularniejszym w Polsce filmie Sebastiana Lelio (wcześniej znany był pod swoim drugim nazwiskiem: Campos), obserwujemy postępującą erozję liberalnej moralności. Inteligencka, bogata familia przeżywa małą apokalipsę, którą sprowadza nań rozerotyzowana, hołdująca modernistycznym wartościom artystka. W nowym filmie Chilijczyka świat znów się wali, tyle że skala zagłady jest nieporównywalna - zwłaszcza tej "prywatnej".
Akcja rozgrywa się tuż po krwawych żniwach, które w Chile zebrały klęski żywiołowe z 2010 roku. Po silnych trzęsieniach ziemi i uderzeniu monstrualnego tsunami, świat wygląda jak nuklearny poligon: domy zrównane z ziemią, drzewa połamane jak zapałki, błotniste rzeki o konsystencji twarogu. Pośród zgliszczy wędruje Manuel - zbieg z więzienia, poszukujący żony, dziecka i – last but not least – Boga. Na szczęście – uspokajam – w filmie nie ma sceny, w której bohater pada na kolana w strugach deszczu i wyklina Stwórcę.
Podróż Manuela to ciekawe zderzenie paradokumentalnej stylizacji (film powstał w oparciu o fakty) i konwencji postapokaliptycznego kina drogi. Ta pierwsza zaprzęgnięta jest w służbę chłodnego behawioryzmu - reżyser powstrzymuje się od jakiejkolwiek oceny działań bohatera, a nawet kiedy każe mu dokonać zbrodni, albo uprawiać gwałtowny seks, podgląda go niczym owada przez szkło powiększające. Efekt jest paradoksalny: kamera jest blisko bohatera, często "wisi" mu na ramieniu, oddycha i drży ze strachu razem z nim, a jednocześnie ma się wrażenie jej dziwnej obcości, dystansu. To zamierzony chwyt, nie wiem jednak do końca, czemu miałby służyć – zwłaszcza, że Manuel definiowany jest głównie poprzez instynktowne działanie, zarówno wtedy, gdy jeszcze przed kataklizmem przeszukuję torebkę żony w poszukiwaniu dowodów zdrady, jak i w momencie, gdy postanawia uwolnić z klatki tygrysa, którego również nie oszczędziła powodziowa fala.
Ikonografia kina drogi oraz filmów o apokalipsie ma z kolei stanowić jakiś narracyjny drogowskaz. Na przeszkodzie klasycznie prowadzonej opowieści staje jednak przekora Lelio. Ujmę to tak – jeśli nie jesteście gotowi na "nowohoryzontowanie" (z ręką na sercu: pierwszy raz słyszę tego językowego "potworka", powtarzam tylko po organizatorach), lepiej wybierzcie inny seans. Skupiając się na mozole podróży Manuela, reżyser zapomina o tym, że po drugiej stronie ekranu apokalipsy (jeszcze) nie było.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu