Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Praktyka życia rodzinnego

Ulubioną książką Stephena Hawkinga jest "Miasteczko Middlemarch" George Eliot, utworem muzycznym – "Requiem" Wolfganga Amadeusza Mozarta, a deserem – crème brûlée. To ważne informacje dla tych, którzy wybierają się na "Teorię wszystkiego" Jamesa Marsha. W filmowej biografii wybitnego brytyjskiego astrofizyka cierpiącego na stwardnienie zanikowe boczne nie ma miejsca na teorię względności, czarne dziury i grawitację kwantową. Zainspirowany powieścią Jane Hawking, Marsh kładzie nacisk na osobliwości życia rodzinnego Stephena, jego żony, dzieci i przyjaciela domu, Jonathana.



Reżyser "Teorii wszystkiego" sili się na oryginalność. I dobrze. Na powszechnie znane biografie dobrze jest spojrzeć z nowej, niebanalnej perspektywy. Czasem bywa nią codzienność, bo skrywa znacznie większy potencjał dramaturgiczny niż niejedno dobrze wyreżyserowane publiczne wystąpienie. Udało się go zauważyć i wykorzystać scenarzyście Sachy Gervasiemu – nic w jego "Hitchcocku" nie intryguje tak bardzo jak wyborne sceny z życia małżeńskiego Hitcha (Anthony Hopkins) i Almy (Helen Mirren). Marsh wpadł na podobny co Gervasi pomysł i Jane (Felicity Jones) uczynił równorzędną bohaterką filmu. Zrobił to nie bez powodu. Od pierwszej chwili znajomości ze Stephenem (Eddie Redmayne) Jane przejmuje inicjatywę i rolę motoru napędowego w jego życiu. Położenie nacisku na kobiecy pierwiastek nieco łagodzi melodramatyczny ton filmu o sparaliżowanym fizyku. Jones znajduje w postaci Jane młodzieńczą beztroskę i lekkość bycia, silne emocje i głęboki smutek. Jane jest zrównoważona i pewna siebie. Jej uczucia nie szukają ujścia ani w miłosnej egzaltacji, ani w histerycznych gestach.





Drażniące i pretensjonalne są za to kompozycje Jóhanna Jóhannssona, w których gubi się urok romantycznej historii, a tragizm sytuacji nabiera groteskowego wymiaru. Autor elektryzującej muzyki do "Labiryntu" Denisa Villeneuve'a i wyważonej ścieżki dźwiękowej do skromnego dramatu "Dla Ellen" So Yong Kim dba dziś wyłącznie o wzruszenia. Łza w oku ma się kręcić nie tylko w czasie powracających na prawach refrenu teledyskowych sekwencjach, w których rodzina korzysta z nielicznych chwil arkadyjskiego szczęścia. Rozrzewnienie ma nam towarzyszyć nie tylko wtedy, gdy Stephen w wieku dwudziestu jeden lat dowiaduje się o swojej chorobie, a Jane obiecuje mu miłość do końca życia. Jóhannsson uparcie dba o to, by wzruszenie trwało nieustannie – podczas śniadań, obiadów i kolacji; w momentach akademickich wystąpień i w trakcie małżeńskich wieczorów. Nie rozładowują go nawet dobre żarty, w które Hawking wierzył bardziej niż w prognozy lekarzy specjalistów.



Marsh szczęśliwie uwierzył w Eddiego Redmayne'a (Colin Clark z "Mojego tygodnia z Marilyn"), którego ciało i zakres aktorskich możliwości ewoluują wraz z postępującą na ekranie chorobą. Na polskim gruncie przemianę Redmayne'a najłatwiej porównać do tej, którą na potrzeby "Chce się żyć" Macieja Pieprzycy przeszedł Dawid Ogrodnik. Blademu Brytyjczykowi o głęboko osadzonych oczach i rzadkich rudych włosach udało się oswoić niepełnosprawność z równą maestrią i przenieść ją na ekran w sposób, który nie budzi dyskomfortu, ale ciekawość. Marsh ogrywa chorobę głównie jako element codzienności – niezmienny, naturalny, nie wywołujący sensacji. Dzieci Hawkinga jak małpki wspinają się na elektryczny wózek ojca i jeżdżą nim po salonie, obijając się o meble. Stephen dławi się przy obiedzie, a Jane niemal nie przerywa rozmowy, uderzając go w plecy, by wykrztusił niepołknięty kawałek mięsa. Dla niej to rutyna. Miała trwać dwa lata, ciągnie się wieczność. Jeśli coś nie jest w tym filmie potraktowane po macoszemu i ukazane w serii uproszczeń, to historia młodej kobiety, która w porywie serca bierze ślub z niepełnosprawnym mężczyzną, a potem przez lata bardziej niż z chorobą męża walczy z sobą samą. Z wygasającą miłością, trudami codzienności, tęsknotą za dotykiem, narastającym niespełnieniem i rodzącą się namiętnością do przyjaciela domu, Jonathana (Charlie Cox).



Mając w pamięci wcześniejsze produkcje Marsha ("Projekt Nim", "Kryptonim: Shadow Dancer"), łatwo popełnić ten sam błąd co Jane – uwierzyć, że podglądanie codzienności kosmologa jest rzeczą kuszącą, cenną okazją. Po wyjściu z kina po zbyt długim seansie zamiast emocjami najłatwiej się jednak będzie dzielić krótką historią (straconego) czasu.


Moja ocena:
5
Anna Bielak
Rocznik '86. Ukończyła filmoznawstwo na UJ, dziennikarka, krytyczka filmowa, programerka Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jako wolny strzelec współpracuje z portalami Filmweb.pl, Dwutygodnik.com i... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje