Recenzja filmu

Teoria wszystkiego (2014)
James Marsh
Eddie Redmayne
Felicity Jones

Praktyka życia rodzinnego

Mając w pamięci wcześniejsze produkcje Marsha ("Projekt Nim", "Kryptonim: Shadow Dancer"), łatwo popełnić ten sam błąd co Jane – uwierzyć, że podglądanie codzienności kosmologa jest rzeczą
Ulubioną książką Stephena Hawkinga jest "Miasteczko Middlemarch" George Eliot, utworem muzycznym – "Requiem" Wolfganga Amadeusza Mozarta, a deserem – crème brûlée. To ważne informacje dla tych, którzy wybierają się na "Teorię wszystkiego" Jamesa Marsha. W filmowej biografii wybitnego brytyjskiego astrofizyka cierpiącego na stwardnienie zanikowe boczne nie ma miejsca na teorię względności, czarne dziury i grawitację kwantową. Zainspirowany powieścią Jane Hawking, Marsh kładzie nacisk na osobliwości życia rodzinnego Stephena, jego żony, dzieci i przyjaciela domu, Jonathana.



Reżyser "Teorii wszystkiego" sili się na oryginalność. I dobrze. Na powszechnie znane biografie dobrze jest spojrzeć z nowej, niebanalnej perspektywy. Czasem bywa nią codzienność, bo skrywa znacznie większy potencjał dramaturgiczny niż niejedno dobrze wyreżyserowane publiczne wystąpienie. Udało się go zauważyć i wykorzystać scenarzyście Sachy Gervasiemu – nic w jego "Hitchcocku" nie intryguje tak bardzo jak wyborne sceny z życia małżeńskiego Hitcha (Anthony Hopkins) i Almy (Helen Mirren). Marsh wpadł na podobny co Gervasi pomysł i Jane (Felicity Jones) uczynił równorzędną bohaterką filmu. Zrobił to nie bez powodu. Od pierwszej chwili znajomości ze Stephenem (Eddie Redmayne) Jane przejmuje inicjatywę i rolę motoru napędowego w jego życiu. Położenie nacisku na kobiecy pierwiastek nieco łagodzi melodramatyczny ton filmu o sparaliżowanym fizyku. Jones znajduje w postaci Jane młodzieńczą beztroskę i lekkość bycia, silne emocje i głęboki smutek. Jane jest zrównoważona i pewna siebie. Jej uczucia nie szukają ujścia ani w miłosnej egzaltacji, ani w histerycznych gestach.



Drażniące i pretensjonalne są za to kompozycje Jóhanna Jóhannssona, w których gubi się urok romantycznej historii, a tragizm sytuacji nabiera groteskowego wymiaru. Autor elektryzującej muzyki do "Labiryntu" Denisa Villeneuve'a i wyważonej ścieżki dźwiękowej do skromnego dramatu "Dla Ellen" So Yong Kim dba dziś wyłącznie o wzruszenia. Łza w oku ma się kręcić nie tylko w czasie powracających na prawach refrenu teledyskowych sekwencjach, w których rodzina korzysta z nielicznych chwil arkadyjskiego szczęścia. Rozrzewnienie ma nam towarzyszyć nie tylko wtedy, gdy Stephen w wieku dwudziestu jeden lat dowiaduje się o swojej chorobie, a Jane obiecuje mu miłość do końca życia. Jóhannsson uparcie dba o to, by wzruszenie trwało nieustannie – podczas śniadań, obiadów i kolacji; w momentach akademickich wystąpień i w trakcie małżeńskich wieczorów. Nie rozładowują go nawet dobre żarty, w które Hawking wierzył bardziej niż w prognozy lekarzy specjalistów.



Marsh szczęśliwie uwierzył w Eddiego Redmayne'a (Colin Clark z "Mojego tygodnia z Marilyn"), którego ciało i zakres aktorskich możliwości ewoluują wraz z postępującą na ekranie chorobą. Na polskim gruncie przemianę Redmayne'a najłatwiej porównać do tej, którą na potrzeby "Chce się żyć" Macieja Pieprzycy przeszedł Dawid Ogrodnik. Blademu Brytyjczykowi o głęboko osadzonych oczach i rzadkich rudych włosach udało się oswoić niepełnosprawność z równą maestrią i przenieść ją na ekran w sposób, który nie budzi dyskomfortu, ale ciekawość. Marsh ogrywa chorobę głównie jako element codzienności – niezmienny, naturalny, nie wywołujący sensacji. Dzieci Hawkinga jak małpki wspinają się na elektryczny wózek ojca i jeżdżą nim po salonie, obijając się o meble. Stephen dławi się przy obiedzie, a Jane niemal nie przerywa rozmowy, uderzając go w plecy, by wykrztusił niepołknięty kawałek mięsa. Dla niej to rutyna. Miała trwać dwa lata, ciągnie się wieczność. Jeśli coś nie jest w tym filmie potraktowane po macoszemu i ukazane w serii uproszczeń, to historia młodej kobiety, która w porywie serca bierze ślub z niepełnosprawnym mężczyzną, a potem przez lata bardziej niż z chorobą męża walczy z sobą samą. Z wygasającą miłością, trudami codzienności, tęsknotą za dotykiem, narastającym niespełnieniem i rodzącą się namiętnością do przyjaciela domu, Jonathana (Charlie Cox).



Mając w pamięci wcześniejsze produkcje Marsha ("Projekt Nim", "Kryptonim: Shadow Dancer"), łatwo popełnić ten sam błąd co Jane – uwierzyć, że podglądanie codzienności kosmologa jest rzeczą kuszącą, cenną okazją. Po wyjściu z kina po zbyt długim seansie zamiast emocjami najłatwiej się jednak będzie dzielić krótką historią (straconego) czasu.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '86. Ukończyła filmoznawstwo na UJ, dziennikarka, krytyczka filmowa, programerka Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jako wolny strzelec współpracuje z portalami Filmweb.pl, Dwutygodnik.com i... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Naukowy dorobek Stephena Hawkinga nie stanowi tajemnicy. Prawdziwe fascynujące okazuje się odkrywanie... czytaj więcej
Bardzo trudno nakręcić film biograficzny, a sztuka ta staje się tym trudniejsza, gdy osoba, o której się... czytaj więcej
W pierwszym szeregu bezsprzecznych atutów filmu stoją w pełni zasłużenie nagradzane kompozycje Jóhanna... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones