Recenzja filmu

Ślicznotka z Memphis (1990)
Michael Caton-Jones
John Lithgow
Matthew Modine

Jeśli nie my, to kto wykona zadanie?

Tytułowa "Ślicznotka z Memphis" to ciężki bombowiec B-17, zwany "latającą fortecą" z racji silnego uzbrojenia obronnego. To również wyidealizowana dziewczyna wracająca we wspomnieniach dowódcy
Tytułowa "Ślicznotka z Memphis" to ciężki bombowiec B-17, zwany "latającą fortecą" z racji silnego uzbrojenia obronnego. To również wyidealizowana dziewczyna wracająca we wspomnieniach dowódcy samolotu kpt. Dearborna (Matthew Modine). Nadawanie przez załogi samolotom imion było zaklęciem, zmieniającym je w żywe istoty i podobnie jak różne magiczne przedmioty mającym zapewnić szczęśliwy powrót z misji. A załoga "Ślicznotki (...)" to przecież farciarze, którzy dotrwali prawie do końca tury i po ostatnim 25. locie wrócą do kraju. Niestety do jednostki przybywa propagandzista ppłk. Derringer (John Lithgow) i organizuje wielką fetę, bo w planach armii jest sprowadzenie załogi wraz z maszyną do kraju, aby zachęcała obywateli do wykupu obligacji pożyczki wojennej. Przedwczesne świętowanie sukcesu dla przesądnych lotników to zły omen. Jest to powodem konfliktu z dowódcą jednostki płk. Harrimanem (David Strathairn), który pokazuje radosnemu durniowi pudła korespondencji z rodzinami poległych lotników. W czasie, gdy toczy się akcja filmu (lato 1943), dowództwo amerykańskich sił bombowych raportowało, że 25% samolotów zawraca, meldując niesprawność maszyn czy nagłą niedyspozycję pilota. Część załóg usiłowała uniknąć zagrożenia, bo zginąć miał kto inny. Strach paraliżował nawet elitę armii, bo załogi składały się wyłącznie z ochotników, wydawałoby się o najwyższym morale. Drakońskimi metodami doprowadzono do zmiany tego stanu. Dla lotników odprawa operacyjna mogła być wyrokiem śmierci, bo znad niektórych celów nie wracała co trzecia załoga. W ostatnią misję "Ślicznotka (...)" ma lecieć nad Bremę, miasto o doskonałej obronie przeciwlotniczej. W noc przed akcją jedni topią strach w alkoholu, inni rozpaczliwie trzymają się życia, poszukując przypadkowego seksu. Nazajutrz po kilku godzinach lotu nad terytorium wroga bombowce zostają same, bo eskorta myśliwska z racji małego zasięgu musi zawrócić. Do akcji wchodzi niemiecka obrona i zaczynają się straty. W kolejności starszeństwa dowodzenie formacją po zestrzelonych kolegach przejmują następni dowódcy samolotów, bo zadanie musi być wykonane, w końcu prowadzącym samolotem zostaje "Ślicznotka (...)". Nad Bremą są jednak chmury i celu nie widać, a kpt. Dearborn wie, że na jego znak reszta samolotów zrzuci bomby, nie patrząc już gdzie. Samoloty krążą nad Bremą, ponosząc straty, ale wbrew pragnieniu załogi dowódca chce wykonać zadanie "bo inaczej przyślą następnych i więcej naszych zginie". Dzięki temu bomby wreszcie lądują w celu. Powrót do Anglii był dramatyczny, bo uszkodzenia zmusiły samolot do wyjścia z formacji i samotnego zmagania się z trudnościami. "Ślicznotka (...)" pokazuje jednak, że czasem maszyna ma duszę i ratuje swoja załogę. Dla większości widzów to piękna bajeczka, ale ta historia wydarzyła się naprawdę. Film od strony technicznej jest sprawnie zrobiony, użyto zarówno wciąż latających zachowanych samolotów B-17, jak i modeli w scenach walk formacji bombowców. Na pochwałę zasługuje zwłaszcza gra aktorów, bowiem część scen jest kameralnych, co ogranicza środki wyrazu. Widzowi udziela się wielogodzinne napięcie stłoczonej w samolocie załogi, która wpierw oczekuje nieuchronnej konfrontacji z Niemcami, a potem rozpaczliwie walczy o życie. Również pozornie statyczna scena w bazie, gdy płk. Harriman stoi na wieży lotniska i liczy wracające samoloty, a cała obsługa naziemna jak skamieniała czeka w milczeniu na powrót swoich załóg, poraża dramatyzmem. "Ślicznotka z Memphis" to film ważny i wart nie tylko obejrzenia, ale i głębokiej refleksji. Nie tracąc z pamięci, kto wywołał II wojnę światową, warto zastanowić się, co działo się tam gdzie spadały bomby. Amerykanie latali w dzień, posiadali nowoczesne celowniki, a jednak każdemu bombardowaniu towarzyszyły ofiary cywilne. Film sugeruje, że celem były głównie wytwórnie broni, gdzie przecież pracowały tysiące jeńców i robotników przymusowych z podbitych krajów. Jednak podczas wielu nalotów dywanowych na wielkie miasta niemieckie celowo wywoływano burze ogniowe, w których ginęło czasem w jedną noc więcej ludzi niż w Hiroszimie. Kampania terroru powietrznego w założeniu miała przerzucić działania wojenne na terytorium wroga i ograniczyć produkcję zbrojeniową. Faktycznie pod bombami Niemcy zwiększyli ją ponad 3-krotnie. Planowano złamanie morale żołnierzy niemieckich, którzy na froncie mieli drżeć o swoje rodziny, nie udało się. Ofensywa lotnicza nad Niemcami kosztowała aliantów ponad 48 tys. utraconych samolotów i 160 tys. poległych lotników. Na ziemi zginęło 500 tys. cywilów. Do dziś historycy wojskowości nie są zgodni co do osiągnięcia przez aliantów założeń strategicznych operacji.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones