Recenzja filmu

Bone Lake (2024)
Mercedes Bryce Morgan
Alex Roe
Maddie Hasson

Bul, bul, bul

Morgan źle wyważa proporcje, bo zanim zrobi się złowieszczo i film odkryje swoje karty, ta związkowa przepychanka zdąży się już zwyczajnie znudzić. Sadystyczna na poziomie emocjonalnym zabawa, w
Bul, bul, bul
Mało finezyjna dwuznaczność tytułu, któremu bliżej do rubasznego, wujowego mrugnięcia okiem znad sumiastego wąsiska niż intelektualnego żarciku, w tym przypadku pasuje jak ulał. Bo mamy do czynienia z horrorem o stosunkowo niskim stopniu wysublimowania, prostym i dosadnym, który w obranej formule nieoczekiwanie proponuje niemalże mumblecore’owe rozważania o współczesnych związkach. A raczej o ich seksualnym aspekcie, wszak "bone" to, jakby nie było, knaga. Ale zwodnicza jest i kampania promocyjna, i nawet sam prolog filmu, które sugerują, że czeka nas istna orgia ciał splątanych w rigor mortis. Bynajmniej. "Bone Lake" jest aż zaskakująco powściągliwe. Chciałoby się powiedzieć, że zgodnie ze slasherowymi tradycjami, gdzie częściej o seksie się mówi, niż się go uprawia. Zwyczajna marketingowa zanęta czy figlarny przytyczek dla tych, którzy nastawili się na festiwal golizny na dużym ekranie? Niewykluczone, że to drugie.


Tego można było się bowiem spodziewać po Mercedes Bryce Morgan, której ambicje gatunkowe sięgają wyżej niż wynosi hollywoodzka średnia. Tyle że amerykańska reżyserka na razie nie potrafi dobiec do obranej przez siebie mety, łapie zadyszkę, ścina zakręty i biega skrótami. Będąc filmem nieporównywalnie lepszym, "Bone Lake" posiada wyraźne punkty styczne z jej poprzednim pełnym metrażem, pogrążonym przez niewybaczalne psychologiczne uproszczenia – "Na pokuszenie zła". Morgan ewidentnie ciekawi, co kryje się pod fasadą pozornie szczęśliwych relacji i czy faktycznie okazja czyni cudzołożnika. O ile poprzednio rozważania nad tymi mechanizmami były jedynie elementem halucynacyjnej fabuły, mocno doprawionej czynnikami grozy o nieokreślonej prowieniencji, o tyle tutaj stanowią treść filmu dość mocno stąpającego po ziemi.

Pytania te wyśmienicie współgrają z horrorem, gatunkiem bądź co bądź cielesnym. Dlatego też główni bohaterowie, para Sage i Diego, pierwsze, co robią po przyjeździe do odciętego od świata domu, gdzie mają spędzić parę dni nad jeziorem, to wyskakują z ubrań. Tyle że prędko dowiadujemy się o rysach na tym poukładanym przecież związku: ona dawno nie miała porządnego orgazmu bez sięgania po słuchawkę prysznica, a on myśli o prędkim ożenku; tak, ze szczerej miłości, ale przy okazji wygodnie, że dziewczyna zabezpieczy go finansowo, gdy będzie pisał wymarzoną powieść. Nie jest to jednak moment kryzysowy, nic z tych rzeczy, to nawet nie przejściowe trudności. Diego i Sage ogarniają życie. Dobrze im ze sobą. I kropka. A może trzy.


Bo w wyniku błędu systemu rezerwacyjnego w wynajętej nieruchomości zjawiają się niespodziewanie Cin i Will, młodzi, piękni, seksualnie wyzwoleni i irytująco świadomi swojej atrakcyjności. Obie pary, bo cóż zrobić innego, postanawiają spędzić czas razem, co wydaje się pomysłem całkiem niezłym, bo wszyscy lubią się od kopa. Może nawet i za bardzo. Nie mija dzień, a zaczynają się ostentacyjne poszukiwania koronkowych majtek, uśmiechy są coraz szersze, klaty naprężone, narkotyki mocne. Przyjezdni, niczym sukub i inkub, usilnie próbują przekabacić Sage i Diego, proponując im nie tylko cielesne kontakty, ale i wyciągając z nich mroczne związkowe sekreciki. Zaznaczmy, prośbą, nie groźbą. I choć zabawy jest w tym wszystkim niemało, to Morgan źle wyważa proporcje, bo zanim zrobi się złowieszczo i film odkryje swoje karty, ta związkowa przepychanka zdąży się już zwyczajnie znudzić. Sadystyczna na poziomie emocjonalnym zabawa, w jaką wciągnięci zostają Sage i Diego, nie jest zbyt przebiegła i zniuansowana, a kwestia tego, czy któreś z nich się złamie, nie tak interesująca, jak zapewne chciałaby tego reżyserka. Bywają tu przebłyski całkiem poważnych dyskusji o granicach przebaczania, o poświęceniu kawałka siebie, o konflikcie społecznych norm i czystego, ludzkiego instynktu, ale wtedy naciskany jest hamulec, co przypomnieć ma nam, że oglądamy horror.


Dopiero ostatni akt śmielej wchodzi w rejony zarezerowane dla kina grozy i mimo że finał jest przyzwoity, zwłaszcza zmiękczenie brutalnych scen humorem (ogółem ton "Bone Lake" fluktuuje na całej długości), to film wytraca już rozpęd. A może nawet nigdy go nie nabrał? Morgan to nadal reżyserka na dorobku, obiecująca i, co istotne, poszukująca, tyle że chyba nie do końca świadoma jest czego dokładnie. Pozostaje nam liczyć na to, że utrzyma tendencję zwyżkową.
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?