Recenzja filmu

Braty (2022)
Marcin Filipowicz
Hubert Miłkowski
Sebastian Dela

Brak ostrości

Z seansu "Bratów" wyniesiemy więc głównie specyficzną atmosferę blokowisk, czyli kombinację nudy, krótkich przebłysków szczęścia i sporej dawki pesymizmu. Brzmienie hip-hopu puentującego
Za podkład do napisów końcowych "Bratów" robi piosenka "Gubisz ostrość". Utwór z drugiego albumu Pezeta jest jednocześnie najlepszym podsumowaniem filmu i dowodem na to, że polskie kino wciąż nie może dogonić polskiej muzyki w temacie "opowieści o dorastaniu na blokowiskach". Choć debiutujący w pełnym metrażu Marcin Filipowicz ma rękę do pojedynczych scen i pewnie prowadzi aktorów, stąpa niebezpiecznie blisko fabularnych klisz i psychologicznych uproszczeń. Oglądając jego "Braty" trudno uciec od skojarzeń z "małym realizmem", który zdominował nasz krajobraz filmowy u początków XXI wieku i zostawił po sobie wiele zgrzebnych, ograniczonych skromnym budżetem tytułów. W ostatnich latach powiew świeżości nad Wisłą wniosły jednak "Ostatni Komers" Dawida Nickla i "Chleb i sól" Damiana Kocura – autorskie i wywołujące gorące dyskusje dzieła, który wyznaczają nowe standardy w portretowaniu osiedlowych realiów. Tym ciężej bronić nieśmiałej wizji Filipowicza, ale głupotą byłoby też przedwcześnie skreślać reżysera.

Tytuł nie kłamie – centralne miejsce w fabularnej układance zajmują dwaj bracia. Starszy ma na imię Bartek (Sebastian Dela) i jest urodzonym blockersem – pewnym siebie, nie okazującym słabości i traktującym przemoc jak podręczne narzędzie. Na dodatek świetnie gra w kosza i od niechcenia podrywa najładniejsze dziewczyny. Młodszy nazywa się Filip (Hubert Miłkowski) i jako nieopierzony 17-latek żyje w cieniu dorosłego brata. Niewiele mówi, raczej obserwuje świat i ludzi z dystansu. Powoli odkrywa pasję do jazdy na desce, fantazjuje o seksie, czuje, że musi wybić się na niepodległość. Bohaterowie niedawno przeżyli śmierć matki, a teraz widzą upadek ojca (Cezary Łukaszewicz) zatroskanego bardziej o kupno narkotyków niż podjęcie pracy. Ich wzajemne wsparcie nie wyklucza emocjonalnego napięcia, które potęguje skrajna różnica charakterów i fascynacją tą samą dziewczyną, wygadaną Klaudią (Marta Stalmierska). Testem braterskiej lojalności okaże się pewne dramatyczne zdarzenie, które odpowie też na pytanie o jedność rodziny.

Film zderza ze sobą dwóch, nie odstępujących się na krok braci, ale na głównego bohatera namaszcza Filipa. Problem polega na tym, że postać zamyślonego, wyciszonego chłopaka jest szalenie niewyraźna, by nie powiedzieć mało intrygująca. Jasne, nastolatek o twarzy cherubina znajduje się w fazie przejścia - między młodością a dorosłością, zależnością od rodziny a samodzielnością, wyobcowaniem a przyłączeniem się do grupy. Jego światopogląd i cele dopiero się kształtują, jednak szkicowy scenariusz nie ułatwia przeniknięcia zafrasowanego spojrzenia Filipa. Wina nie leży wcale po stronie Huberta Miłkowskiego, który udowodnił już w "Hiacyncie" i "W głębi lasu", że ma spory potencjał. Zawodzi strategia polegająca na ograniczeniu dialogów bohatera do minimum i zastąpieniu słów zbliżeniami jego wiecznie zasmuconej twarzy. W nadaniu głębi dylematom i przemyśleniom młodzieńca nie pomaga również ustawienie go obok tak sugestywnie zagranych i napisanych postaci jak Bartek, Klaudia czy ojciec braci. Co za tym idzie, Dela, Stalmierska i Łukaszewicz kradną dla siebie każdą scenę, a my nie przestajemy się głowić, czemu reżyser odarł Filipa z wszelkich właściwości. Rażą też proste sugestie zrównujące opanowanie deskorolkowych tricków z oznaką dojrzewania, bo zastępują tu próby wnikliwych, psychologicznych obserwacji.

"Braty" w ogóle wyglądają tak, jakby zostały wycyzelowane na poziomie zdjęć kosztem dbałości o resztę filmowych detali. Operator Mateusz Skalski ("Plac zabaw") doskonale włada czarno-białą estetyką, nasycając typowe, osiedlowe pejzaże nutą gorzkiego liryzmu. Wprawdzie starannie zakomponowane kadry pozwalają czasem oderwać uwagę od fabularnej przeciętności, ale część z nich służy wyłącznie upajaniu się melancholią bohaterów – tyleż wyrastającą z osobistych traum, co upozowaną i sztuczną. Trzeba natomiast oddać Filipowiczowi, że umie inscenizować prozaiczne scenki rozmów, spacerów lub imprez, które składają się na szarą codzienność młodych. Naturalnie i powabnie wypadają zwłaszcza wieczorne spotkania Filipa i Klaudii, w trakcie których bohater zaczyna się otwierać i zyskuje odrobinę śmiałości. Gorzej z rozwijaniem wątku rodzinnego opartego na jaskrawym kontraście między tracącym autorytet ojcem i dominującym bratem oraz teraźniejszym marazmem i owianą nostalgią przeszłością.

Z seansu "Bratów" wyniesiemy więc głównie specyficzną atmosferę blokowisk, czyli kombinację nudy, krótkich przebłysków szczęścia i sporej dawki pesymizmu. Brzmienie hip-hopu puentującego egzystencjalne stany bohaterów i towarzyszącego im przy beztroskim upalaniu się trawką. A nade wszystko mocną, nie dającą się ujarzmić ekspresję dwojga obiecujących aktorów – Sebastiana Deli ("W lesie dziś nie zaśnie nikt") i Marty Stalmierskiej niedawno nagrodzonej w Gdyni za debiut w "Johnnym" i "Apokawiksie". Dla nich naprawdę warto wyjść z mieszkania i pobujać się po warszawskim osiedlu w rytm piosenek Synów i Fisza. Nawet jeśli nie macie rapu i deskorolki we krwi.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones