Recenzja filmu

Candy Tangerine Man (1975)
Matt Cimber
Gene Rutherford
George 'Buck' Flower

Black Baron: The First Pimp

Nikt nie włączy tego filmu z innymi oczekiwaniami niż nasycenie słabości do tandetnej estetyki. Kluczowym elementem oceny jest zatem zaspokojenie potrzeby zobaczenia złego filmu, co "Candy
Nikt nie włączy tego filmu z innymi oczekiwaniami niż nasycenie słabości do tandetnej estetyki. Kluczowym elementem oceny jest zatem zaspokojenie potrzeby zobaczenia złego filmu, co "Candy Tangerine Man" czyni w znakomitym stylu.

Przez chwilę miałem wrażenie, że jednak cienka granica pomiędzy "dobrym złym filmem" a "złym złym filmem" została przekroczona i Matt Cimber (autor m.in. "The Black Six") zmarnuje dziewięćdziesiąt minut mojego życia. Apoteoza alfonsa przemieszczającego się eleganckim Rolls Roycem; policjanci jako typowe rasistowskie, śmiejące się z szeroko otwartymi gębami, świnie; muzyczne podkłady do "zabawnych" gagów niczym z seriali animowanych z lat 60. - mało przekonująca rozrywka. Z czasem jednak idzie ku lepszemu, a scenariusz z rozmachem czerpie ze wszelkich standardów blaxploitation. Jest uliczny język i rytmiczny slang (alfons Dusty rymuje dosłownie za każdym razem, gdy się odezwie), nagość i brutalne seksualne fetysze, modne ciuchy, nocne życie wielkiego miasta, pościg i przemoc w rytmie R'n'B. Mało tego, jest nawet facet z hakiem zamiast dłoni, irytujące nadużycie zwolnionego tempa i zabijanie z rewolweru bez choćby spojrzenia w stronę celu (Joker nie był pierwszy!), a wszystko to w jednej scenie! Przyznaję bez wstydu, że mój atawistyczny zmysł rozrywkowy został nakarmiony do syta.

"Candy Tangerine Man" nie może się jednak podobać, jeżeli podejdzie się do niego z powagą. W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z "dobrym" alfonsem walczącym ze "złymi" alfonsami i policją, co samo w sobie jest żenującym pomysłem. Wątpię, żeby któraś z pań po obejrzeniu tego filmu zapragnęła zostać prostytutką, ale bycie sutenerem wygląda tutaj na znacznie ciekawsze zajęcie, niż bycie np. Kapitanem Ameryką. Największą dawkę absurdu dostarczają jednak biali gliniarze, którzy mają milion okazji i powodów, by aresztować Czarnego Barona (najlepszego alfonsa w mieście), a jednak tylko knują i odgrażają się, że kiedyś go dopadną. Przypominają kreskówkowych antagonistów typu Dick Dastardly i Mutley, którzy nawet nie wiedzieliby, co zrobić z gonionym od zawsze gołębiem, gdyby w końcu wpadł w ich ręce. Oko należy przymknąć także na grę większości osób obecnych na ekranie. Celowo nie użyłem słowa "aktor", bo - zgodnie z zapewnieniami reżysera - masowo przewijające się przez kolejne sceny prostytutki były nimi także w życiu pozafilmowym. Wraz z intensywnym eksploatowaniem norm gatunku pojawia się niestety utrwalanie stereotypów rasowych. Nie mam na myśli jedynie wspomnianych białych gliniarzy, którzy w ramach rozrywki zajmują się gnębieniem osób o odmiennej rasie, ale także obraz Afroamerykanina, który w mniejszym lub większym stopniu musi mieć zatargi z prawem.

Film Cimbera jest niszą nawet jak na i tak niszową stylistykę, czego najlepszym dowodem jest tylko jedna (moja) ocena wystawiona mu na Filmwebie. "Candy Tangerine Man" zdecydowanie nie jest tak intensywnie zapadającym w pamięć obrazem jak np. "Coffy", niemniej to solidna rozrywka na przyzwoitym poziomie. Czarny Baron prowadzi podwójne życie, kiedy nie jest alfonsem, udaje typowego ojca i męża z przedmieść. Bądźcie jak Czarny Baron - na co dzień Fellini i Truffaut, a okazjonalnie zróbcie sobie przyjemność sięgnięcia po kicz w doskonałej formie.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?