Recenzja filmu

Czerwone maki (2024)
Krzysztof Łukaszewicz
Nicolas Przygoda
Leszek Lichota

Powinniśmy?

W scenach batalistycznych nie widać nie tylko Niemców, ale i Polaków, bo nie widać literalnie nic.
Powinniśmy?
Po obejrzeniu "Karbali" byłem przekonany, że Krzysztof Łukaszewicz może nie zawsze daje sobie radę ze scenami dialogowymi czy inscenizacją, ale sceny batalistyczne kręci jak nikt w kraju! Po "Czerwonych makach" czym prędzej zmieniam tę opinię. Tak złych scen bitew nie widziałem chyba nigdy w życiu. A to dopiero początek problemów tego filmu.


Są w naszej historii takie wydarzenia, które wydają się filmowym samograjem. Niewiele trzeba wymyślać, bo dramatyzmu jest w nich pod dostatkiem, bohaterowie wielcy, ich znaczenie dla losów kraju bezsprzeczne. Nie ma wątpliwości, że jednym z takich epizodów jest bitwa pod Monte Cassino. Sławione w pieśniach, honorowane nazwami ulic i szkół. Wydarzenie, które wryło się w narodową podświadomość. Nawet, jeśli nie do końca wiemy, co się tam wydarzyło. Scenariusz takiego filmu pisze się niemal sam. Dramatyzm wydarzeń historycznych był bowiem tak wielki, że wystarczyłoby przepisać raporty, dokumenty czy wspomnienia. Same fakty ułożyłyby się w kino mrożące krew w żyłach. Jak to się więc stało, że "Czerwone maki" w najmniejszym stopniu nie są w stanie zaangażować, bohaterowie bardziej drażnią, niż imponują, a warstwa historyczna jest tak nieczytelna?

Wydaje się, że powodów jest co najmniej kilka: brak dramaturgii, fatalna fabuła i niewiarygodnie zła batalistyka. Twórcy patriotycznych filmów historycznych uwielbiają dopisywać do autentycznych wydarzeń zmyślone historie, które mają dostarczyć opowieści bohaterów i fabularnej struktury. Wszystko to w imię podkręcenia emocji. Tak było choćby w "Orlętach. Grodnie '39" Łukaszewicza. Tak samo jest w "Czerwonych makach". Problem w tym, że całkowicie zmyślona historia krnąbrnego Jędrka nie spełnia swojego zadania. Akcja rozpoczyna się, gdy polska armia stacjonuje jeszcze w Iranie. Tam, niczym Sindbad, ulicami arabskiego miasta biegnie szlachetny złodziej – w ręce trzyma leki dla bliskiej osoby, ukradzione z pobliskiego szpitala. Od początku więc wiadomo, że Jędrek to niepokorna dusza, ale swój chłop. I cóż, dwie godziny później wiemy o nim dokładnie to samo. 


W międzyczasie chłopak, wraz z korpusem polskich wojsk, dociera pod Monte Cassino, które ma zdobyć armia generała Andersa. Jędrek jest kreowany na kogoś przypominającego adwokata diabła, nazywający wszystkich, którzy idą w bój, "frajerami". Niestety bliżej mu do chłopka roztropka, na którego spogląda się raczej z politowaniem, gdyż ten woli opiekować się mułami (i niedźwiedziem Wojtkiem), niż chwycić za karabin. Twórcy ewidentnie zaplanowali sobie, że to właśnie na tym niepełnoletnim chłopaku spocznie cała ideologiczna warstwa filmu. Chcieli, by jego postawa była charakterystyczna dla tych wszystkich, którzy w walce pod Monte Cassino nie widzieli sensu, bo to przecież nie nasze wzgórza, a ojczyzna daleko. Nawet samemu Andersowi scenarzyści wcisnęli w usta słowa niepewności: "Powinniśmy?", czy powinniśmy ruszać w krwawy, wręcz straceńczy bój na prośbę sojuszników, którzy nas opuścili, gdy my byliśmy w potrzebie? Ale odpowiedź może być, rzecz jasna, tylko jedna. Przecież to jest polskie kino patriotyczne, tu nie o zimną kalkulację chodzi, nie o historyczne niuanse; nie o prawdę ówczesnej polityki, ani tym bardziej krytyczne wejrzenie w nasze dzieje. Tu honor, męstwo i ojczyzna jest stawką. Tu wycofanie się jest tchórzostwem, a rozterka – niemal zdradą. Tu nawet małe dzieci zamiast czekolady wolą dostać stalowego orzełka. 


Nie tylko z tego względu postać wątpiącego w sens ofiary za Polskę gdzieś w odległych Włoszech jest problematyczna. Jest zwyczajnie bardzo źle napisana i jeszcze gorzej zagrana. Motorem napędowym działań Jędrka, które ostatecznie pchną go – jak nietrudno się domyślić – ku bohaterstwu, wcale nie jest miłość do ojczyzny, lecz do sanitariuszki – "morowej panny", która woli przystojnego oficera. Trudniej o większy banał. Zamiast dramatu sumienia czy logiki budzenia się ducha patriotyzmu otrzymujemy umizgi podlotka i uniki zażenowanej dziewczyny, która ewidentnie wie, co robi. Bo chłopak może i dobroduszny, ale nieszczególnie rozgarnięty. Ale i tak w oczach twórców jego największą przewiną, świadczącą o niedojrzałości, jest przedkładanie mułów nad karabiny. 

Największym problemem historii Jędrka jest to, że zabiera czas wątkom nieco ważniejszym. Bitwie, żołnierzom, Andersowi. Bo tych w filmie jest jak na lekarstwo. Sceny batalistyczne są może dwie. Żołnierze głównie cierpią w szpitalach polowych, a Anders drapie się po łysej głowie i duma. Cierpi za miliony. Przygotowywania do bitwy to literalnie jedna krótka scena, która ma wystarczyć za opis przyszłych zdarzeń. Łatwo się więc pogubić w meandrach strategii bitwy i zagubić dramaturgię, a także ideę, która za tymi wydarzeniami stała. Nie wiadomo, kto, kogo, kiedy, jak i czym. Gdzieś są jakieś bunkry, ale niewiadomo, dlaczego są tak groźne; niby w pewnym momencie mają się włączyć Brytyjczycy, ale kiedy i pod jakimi warunkami – nie wiadomo. Wreszcie, ponoć gdzieś na tych wzgórzach czają się jacyś Niemcy, ale musimy wierzyć twórcom na słowo, bo przez cały film widać ich może ze dwóch. 

Zresztą w scenach batalistycznych nie widać nie tylko Niemców, ale i Polaków, bo nie widać literalnie nic. Jak wspomniałem, to najgorzej nakręcone sceny bitewne, jakie kiedykolwiek widziałem. Łukaszewicz kręci te same wydarzenia jednocześnie z wielu stron – raz na przykład ekstremalnie roztrzęsioną kamerą, raz subiektywizując (umieszczając kamerę na lufie, niczym – rzecz jasna – w wojennych grach komputerowych), raz obiektywem szerokokątnym. Obrazy, zamiast się dopełniać, przeczą sobie, rozmijają, są po prostu bardzo źle zmontowane. To sprawia, że gubi się akcja – trudno orzec, kto do kogo strzela, gdzie kto biegnie, kto z kim się bije i w ogóle, gdzie znajduje się teraz kamera i na co patrzy. Na dodatek tempo montażu jest tak szybkie, że pojedyncze ujęcia roztapiają się w sieczce przepływających obrazów, które niewiadomo, co przedstawiają i jaki mają sens. A to, rzecz jasna, dramaturgii scen bitewnych nie pomaga. Na dobrą sprawę jej zwyczajnie nie ma – ktoś strzela, ktoś krzyczy, ktoś umiera, ktoś cierpi czy zwycięża – wszystko jedno. Nie widzimy niczyjej twarzy, z nikim nie możemy się utożsamić, za jakąkolwiek postacią ruszyć w bój. 


Ale jedno Łukaszewiczowi trzeba oddać. Że miał szczątkowy pomysł na konceptualizację bitwy pod Monte Cassino. Interesuje go bowiem kwestia ceny, jaką należy zapłacić za honor i ojczyznę. Dlatego bardziej niż batalistyka, strategia, prawda historyczna czy bohaterowie interesują go ciała – rozpłatane, cierpiące, w konwulsjach, pokawałkowane. Dlatego częściej akcja rozgrywa się w szpitalu polowym niż na polu bitwy. Zalążek pomysłu więc jest, ale reżyser nie potrafi go rozwinąć, postawić celnych pytań – jakby się przestraszył, że za daleko odejdzie od klasycznej konwencji patriotycznego filmu wojennego. Zresztą z tą reżyserską koncepcją jest tak samo, jak ze stawianym przez Andersa pytaniem "powinniśmy?". Odpowiedź jest bowiem oczywista, a problem strywializowany. Nikogo ostatecznie problem patriotyzmu, ofiary czy bohaterstwa nie interesuje, ważne, że Niemiec kaputt, a polska flaga powiewa. No i że w finale możemy smętnie zanucić tytułową pieśń, rozczulając się nad losem bohaterskich ofiar. Zresztą zakończenie to pierwszorzędny melodramatyczny kicz doprawiony szowinistycznym konserwatyzmem. Bo cóż innego może być największą nagrodą dla bohatera niż "morowa panna"? 

Pytanie zatem, czy nadal powinniśmy kręcić tak jednowymiarowe, upraszczające, bezmyślne, urągające filmowemu warsztatowi i godności bohaterów kino historyczne? Odpowiedź i na to pytanie wydaje się oczywista. 
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones