Jeden jest wyluzowany, uśmiechnięty i mówi z włoskim akcentem. Drugi ma dobrze skrojony garnitur, modne okulary i zaciętą minę, po czym mamy poznać, że to twardy karierowicz, nie dopuszczający do głosu swoich emocji. Dwóch facetów w okolicach trzydziestki. Dwaj główni bohaterowie, dwa przeciwieństwa, nakreślone grubą kreską przez początkującego scenarzystę. Takich ich zobaczymy na początku filmu i tacy – płascy i przewidywalni – pozostaną z nami przez cały seans. Będziemy im towarzyszyć w przeprawie przez spieczone drogi i pola gdzieś na południu Hiszpanii: w samochodzie, na motorze, na piechotę. Niezależnie od wygody aktualnego środka komunikacji, dla nas widzów, będzie to podróż nużąca i monotonna.
A punkt wyjścia tej historii mógł budzić nadzieję na fajny, kameralny film drogi: umiera stary człowiek. Nie ma rodziny, jedynie dwóch synów z dwóch różnych przelotnych związków. Nigdy ich nie poznał, ale zaprasza obu na swój pogrzeb, aby mogli zawiązać braterskie więzi. I tak dwóch dorosłych facetów spotyka się na zapadłej stacji kolejowej, gdzie chwasty zarosły tory. Nieważne nawet, że dopiero po pewnym czasie orientują się, że żaden pociąg tędy nie przejedzie. Przynajmniej już wiemy, jakiej błyskotliwości możemy się po nich spodziewać. Potem robi się już tylko gorzej: mężczyźni nawiązują kontakty z miejscowymi, z których każdy jest sztuczną kukiełką zakontraktowaną przez autora, by przekazywać doniosłe przesłanie i nauczyć czegoś bohaterów albo wprowadzić klimat absurdu – jak dziewczyna rzucająca arbuzami na polu, "bo za mało na nim czerwieni". Ok, ale czy przynajmniej strona wizualna filmu wynagrodzi nam te marnie wymyślone i wykonane popisy? Niestety. Jedynie kilka ujęć (takich jak to babci siedzącej pod pustą ścianą z automatem telefonicznym) daje pojęcie o tym, jaki klimat miał tu być stworzony, jak fotogeniczne mogą być spieczone bezdroża. "Dusze much" niestety nie są konsekwentne w budowaniu obrazów i w pamięci po seansie pozostają przede wszystkim kiczowate wizyjne sceny z dziewczyną ze słonecznikami. Z audio nie jest lepiej: muzyka jest nachalna, źle dobrana i psuje i tak słaby rytm filmu. Reżyser dodając piosenkę do co drugiej sceny, uważał się najwyraźniej za młodego Kusturicę.
Dodajmy do tego, że bohaterowie odkrywają po drodze siebie, zbliżają się i zaprzyjaźniają mimo początkowej wrogości ze strony "karierowicza". I prowadzą rozmowy o niczym: ani poetyckie, ani zabawne, a jedynie nijakie. Najdonośniejsze pytanie, jakie tu pada, to o to, czy zwierzęta mają dusze. Odpowiedź nie jest nawet warta przytaczania.
Co jest najciekawsze w tym filmie? Fakt, że został zrealizowanym w ramach bardzo skromnego budżetu. Trochę to za mało, by poświęcić na seans "Duszy much" niemal półtorej godziny.
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu