Recenzja filmu

Hair (1979)
Miloš Forman
John Savage
Treat Williams

A ty noś, noś długie włosy...

Oglądany dziś "Hair" pokazuje, że największa siła musicalu nie tkwi w scenografii, morale, czy nawet w muzyce, ale w witalności.
"Nie przejmuj się tyle. Niech przejmują się mądrzejsi, o głupców zadba Bóg" – słyszy od ojca prowincjusz Claude Bukowski, wyjeżdżający na zaciąg do armii. W Nowym Jorku wkracza w Erę Wodnika, hippisi otaczają go miłością, sadzą mu kwiatki na głowie i wsączają pod powieki własną wizję zjednoczonego świata. Gdy przypomni sobie ojcowską maksymę, będzie już za późno. Jego przyjaciel i lider komuny, George Berger (świetny Treat Williams) odleci samolotem do Wietnamu. W końcu zostanie po nim tylko nagrobek i wyśpiewany manifest "Let the Sunshine In". George był mądrzejszy, ale się nie przejmował. Pismo Święte miał za nic. Nie wiedział, że Bóg zadba tylko o głupców i że długie włosy są hańbą dla mężczyzny (1, Kor, 11-14). Dostał za swoje? Musical Milosa Formana, swobodna (zbyt swobodna – pisano w momencie premiery) adaptacja broadwayowskiego utworu Gerome'a Ragniego i Jamesa Rado, wraca na ekrany. Stosuje się do niego stara zasada, że im dzieło mniej aktualne w momencie premiery, tym aktualniejsze po latach. W 1979 roku "Hair" było już spóźnione. Rewolucja hippisowska dawno zżerała swój ogon, sprane ideały wyrzucono na śmietniki. W dodatku od wersji scenicznej minęło jedenaście lat. Imigrant Forman okazał się idealnym kandydatem na stanowisko reżysera (a pomyśleć, że producenci w roku 1973 widzieli w tej roli George'a Lucasa). Jako stranieremu udało mu się oddać ducha hippisowskiej rewolty, a jednocześnie nie ulec pokusie przeidealizowania swoich bohaterów. Amerykę doby wolnej miłości przedstawił jak prowincjonalną dziurę, wydobył z kultury alternatywnej przaśność, ale też jej ważną cechę, czyli parodystyczny charakter, prześmiewanie opozycyjnego, dominującego stylu życia. Opisał ją swoim językiem, nie należącym do dzieci-kwiatów, nie zakorzenionym w ich sytuacji społecznej. Idealizacja ruchu opartego na haśle "make peace, not war" kończy się w momencie naboru do wojska, dalej jest już czysta głupota. Kontrkultura nie jest u Formana ruchem społecznym, którego działania należy popierać. To przede wszystkim formacja młodzieżowa, której najszlachetniejszą cechą jest witalność. Oglądany dziś, po głośnym powrocie musicalu i jego ponownej, cichej śmierci, "Hair" pokazuje, że największa siła tego gatunku nie tkwi w scenografii, morale, czy nawet w muzyce, ale właśnie w tej witalności. Nie można jej założyć, nie można nią "pogrywać", rodzi się w jednej sekundzie – ze szczerej chęci buntu, albo zabawy. A w ogóle to "najlepszy sposób na kobiety, zrobić sobie z włosów bransolety".
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Film ten nie zaczyna się od trzęsienia Ziemi... Przeciętny młody człowiek i mężczyzna w średnim wieku... czytaj więcej
Do naszych kin niedawno wrócił "Hair" Milosa Formana, wielkie dzieło zwane epitafium dla kontrkultury.... czytaj więcej
Miloš Forman jest jednym z nielicznych reżyserów, którego filmy dobrze jest obejrzeć o każdej porze,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones