Recenzja filmu

Koń turyński (2011)
Béla Tarr
János Derzsi
Erika Bók

Dom na końcu świata

To film obezwładniająco powolny, ascetyczny, a nade wszystko enigmatyczny. Widać, że to historia o końcu pewnego świata, ale dlaczego właśnie ten świat się kończy, dlaczego nie ma z niego
Gdzieś, prawdopodobnie na Węgrzech, jest prawdziwy koniec świata. Zwykła chata zbudowana z kamienia, która za chwilę się rozsypie, obok niej rozpadająca się stajnia, w której urzęduje stary koń. W chacie – brodaty starzec i jego niemłoda córka. Siedzą przy drewnianej ławie, siedzą pod kocami, siedzą przed oknem; gapią się w pustkę, śpią w ubraniach i w butach, dokładają do pieca, jedzą rękami gotowane ziemniaki. Z zewnątrz próbuje wedrzeć się natura – wiatr wściekle wieje, wali w okna, kurz przysłania krajobraz, na horyzoncie czasem zamajaczą jacyś ludzie, ale po chwili giną w zawiei. I to by było na tyle.

Wiadomo – Tarr jest maksymalistą, w swojej twórczości zawsze liczy się tylko ze sobą, nie pozwala sobie na ustępstwa wobec widza. Nie inaczej jest w "Koniu turyńskim" – filmie obezwładniająco powolnym, ascetycznym, a nade wszystko enigmatycznym. Wyraźnie widać, że to historia o końcu pewnego świata, ale dlaczego właśnie ten świat się kończy, dlaczego nie ma z niego ucieczki, to pozostaje zagadką. Tak samo zresztą jak dwoje bohaterów, którzy zawzięcie milczą. Jeśli cokolwiek można z nich wyczytać, to chyba tylko z ich ciał – znękanych, wychudzonych, choć ciągle silnych, zahartowanych przez niesprzyjające zewnętrzne warunki. Podobnie tajemniczo ma się sprawa z narratorem opowieści – trudno powiedzieć skąd nadaje. Niełatwo zrozumieć też, na jakiej zasadzie ma łączyć się przywoływana przez niego na początku słynna anegdota o Nietzschem, który, jak wiadomo, zwariował po tym, jak objął ramionami katowanego przez woźnicę konia, z koniem filmowego starca, który nie wiedzieć czemu pewnego dnia odmawia dalszej pracy i tym samym daje sygnał do ostatecznego demontażu świata. Czy chodzi tu o podkreślenie, że wiedza nigdy nie może być radosna, bo to, co determinuje i określa człowieka – śmierć, koniec, apokalipsa – zawsze wymyka się z ludzkiej racjonalizacji?

Tarr podkreśla w wywiadach (tych samych, w których zarzeka się, że "Koń turyński" to jego ostatni film), że wreszcie odnalazł swój styl, który tworzy się na styku czystości i konkretu. Coś w tym jest. Z przestrzeni zostało wymiecione wszystko, co zbędne, każdy śmieć, pozostało tylko kilka przedmiotów. Gdyby ustawić je wśród innych rzeczy, które są zwyczajowym wyposażeniem normalnego domu, pewnie wtopiłyby się w tło. Tu każdy z nich odzyskuje znaczenie. Piec, lampa, koc – obserwowane uważnie, z fenomenologiczną otwartością. Wszystkie znajdują swoje miejsce w domu ojca i córki. I to właśnie ten dom, wydaje mi się, jest głównym bohaterem filmu Tarra. Węgier odziera rzeczone słowo ze wszystkich narosłych na nim warstw, pokazuje w innym – właśnie czystym – świetle. Zawsze gdy bohaterowie wychodzą za próg i dostają się we władanie wrednej natury, gdy prą przez wiatr, osłaniając twarze przed wszechobecnym pyłem, rudera, w której wegetują, jaśnieje dziwnym blaskiem. Jaśnieje, bo jest miejscem, do którego zawsze można wrócić – prawdziwym schronieniem przed końcem świata, jakże innym od tego tandetnego, symbolicznego szałasu, który budują bohaterki "Melancholii" von Triera.
1 10 6
Rocznik '83. Absolwent filmoznawstwa UAM. Krytyk filmowy. Prowadzi dział filmowy w Dwutygodnik.com. Zwycięzca konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2007). Współzałożyciel nieistniejącej już "Gazety... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zapowiedzi końca świata przewidzianego na 21 grudnia ubiegłego roku zaowocowały dużą liczbą filmów na ten... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones