Recenzja filmu

Lot Feniksa (2004)
John Moore
Dennis Quaid
Tyrese Gibson

Łowca smoków, prawnuk nazisty i dr House

"Flight of the Phoenix" można ocenić przez pryzmat oryginalnego filmu – to remake, a zatem ocena jest krótka. Ten film to samo zło i szczyt twórczej impotencji – jak to remake. Można ocenić jako
"Flight of the Phoenix" można ocenić przez pryzmat oryginalnego filmu – to remake, a zatem ocena jest krótka. Ten film to samo zło i szczyt twórczej impotencji – jak to remake. Można ocenić jako ekranizację powieści – a wtedy nawet nie przeczytawszy powieści, można spokojnie założyć, że ekranizacja jest do tego, do czego i papier toaletowy. Jak dotąd chyba jedynie nolanowski "The Prestige" przerósł powieściowy oryginał, a kilka filmów na podstawie książek było po prostu dobrych, jak "The Shawshank redemption". Ja zamierzam podjąć herkulesowy wysiłek i spróbuję zachować choć minimum życzliwości wobec filmu, i rozważę, czym "Flight of the Phoenix" mógłby być – gdyby nie nieudolność twórców, wobec których życzliwości nie zachowam. Najpierw jednak obowiązkowych słów kilka o fabule. W Mongolii prowadzone są poszukiwania ropy naftowej. Gdy ropy nie udaje się znaleźć, ekipa speców od odwiertów (prywatnie banda niezgranych, nieudolnych przygłupów, plus kierownictwo w osobie doktora House'a) wraz z tym, co można odratować ze sprzętu, zostaje zapakowana na pokład C-119 (samolotu o konstrukcji umożliwiającej, przynajmniej w teorii, pchnięcie fabuły w kierunku tytułowego lotu Feniksa). Niestety, C-119 pilotowane jest przez faceta, któremu lepiej wychodzi polowanie na smoki gadające jak Sean Connery, niż latanie, więc wpadają prosto w burzę piaskową, aby w bardzo widowiskowy i całkowicie nierealistyczny sposób rozbić się na jakiejś zatęchłej wydmie... Wspomniałem o nierealistycznym wątku – może od razu jednak wyjaśnię, że twórcy kiedyś usłyszeli słowo "realizm", ktoś nawet im wytłumaczył jego znaczenie, ale w końcu i tak postanowili, że nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Przy czym to ja byłem... A, tak – w kraksie ginie dwóch pasażerów, później znika następny, kapitan Towns podejmuje mocne postanowienie, że nikt więcej nie zginie i postanawia siedzieć na tyłku, w oczekiwaniu na ratunek. Po dość nudnym fragmencie filmu niejaki Elliott (pamiętacie gestapowca z "Raiders of the lost ark"? Tego z wypaloną głowicą laski Ra na dłoni? Najwyraźniej, zanim się rozpuścił otwierając arkę, spłodził syna, a syn następnego potomka – jest nim właśnie Elliott) oznajmia, że jest projektantem samolotów wojskowych, a z wraku można zmontować nowy, działający samolot. Projekt z początku upada, ale za sprawą imperatywu fabularnego (pod postacią filozoficznego dialogu między kopaczem dołów i pilotem) w końcu wchodzi w życie. Ponieważ film zbyt szybko by się skończył, bohaterowie muszą zachowywać się jak imbecyle (wysadzając zapas paliwa lotniczego), muszą wpadać w konflikty i je kończyć, prezentować umięśnione, spocone torsy, słuchać rapu, a wreszcie stawić czoła bliżej nieokreślonej bandzie pustynnych bandytów. A potem Phoenix – czyli latawiec złożony ze złomu – startuje i przez kilkadziesiąt sekund leci, aż do napisów końcowych. Do tego dochodzi jeszcze "nieoczekiwany zwrot akcji", czyli prawdziwa profesja Elliotta – choć jeśli widz od początku nie węszył kantu, a mamucią wskazówkę podczas burzy przeoczył... cóż, prawdopodobnie taki widz jest zawodowym parlamentarzystą, ewentualnie wiernym wyborcą skrajnie prawicowej partii. A teraz do gdybania, czyli czym mógłby być "Lot Feniksa". "Flight of the Phoenix" mógłby być realistycznym filmem, pokazującym, jak pustynia, upał, niepewność ratunku i bezpośrednie zagrożenia wpływają na psychikę jednostki, a jak na funkcjonowanie grupy złożonej ze skonfliktowanych jednostek. Mógłby pokazać, do czego zdolni są ludzie, gdy zwierzęcy instynkt przetrwania bierze górę nad wyuczonymi postawami społecznymi – lub w jaki sposób owe postawy odnoszą zwycięstwo nad zezwierzęceniem. Mógłby pokazać i przybliżyć widzowi, jak wygląda pustynia Gobi. Mógłby wreszcie pokazać, że da się z wraku samolotu zbudować coś, co wzbije się w powietrze i umożliwi jednej osobie dotarcie do cywilizacji, gdzie zorganizuje ona ratunek dla pozostałych rozbitków. Zamiast tego, widz dostaje: trzy utwory muzyczne (Gimme some lovin', jakiś raperski hicior i numer z reklamy); Quaida, najpierw próbującego być śmiesznym, a potem usiłującego być bohaterem tragicznym; Namibię w roli Gobi i Mongolii; parę widowiskowych scen; kilka stworzonych na siłę konfliktów; filozoficznie wyrafinowanych robotników; morał o podejmowaniu walki zamiast pozostawaniu w bezczynności; wszystko to okraszone stekiem bzdur; doktora Housea, najpierw ogolonego i mówiącego ze swym rodowitym akcentem, a na końcu wyglądającego zupełnie jak w medycznym serialu. "Flight of the Phoenix" jest typowym przedstawicielem remaków produkowanych w dwudziestym pierwszym wieku: widowiskowym stekiem bzdur, z kilkoma znanymi nazwiskami w obsadzie, wyprodukowanym tylko i wyłącznie dla pieniędzy, na zlecenie księgowych, przez bandę pajaców, cierpiących na twórczą impotencję. W sumie, dziwi mnie tylko jedno: dlaczego głównego bohatera gra Quaid? Film idealnie pasuje do typowych, produkowanych seryjnie średniaków z Nicholasem Cage'em. Naprawdę chciałem być życzliwy, ale czasem trafiają się filmy, które na życzliwość nie zasługują.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Lot Feniksa" mógłby być ciekawym filmem. Jedenaście osób zagubionych na bezkresnej pustyni z małą... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones