Recenzja filmu

Martwi prezydenci (1995)
Allen Hughes
Albert Hughes
Larenz Tate
Chris Tucker

Szkarłatny kolor pieniędzy

Tzw. "Blaxploitation" to, pokrótce pisząc, nurt w sztuce filmowej oparty na produkcji filmów z czarną obsadą przeznaczonych dla czarnej publiczności, charakterystyczny przede wszystkim dla lat
Tzw. "Blaxploitation" to, pokrótce pisząc, nurt w sztuce filmowej oparty na produkcji filmów z czarną obsadą przeznaczonych dla czarnej publiczności, charakterystyczny przede wszystkim dla lat 70. W kolejnych dekadach wspomniany termin stracił nieco na znaczeniu, niemniej różne filmy raz po raz czerpały z gatunku, serwując kino ciężkie tematycznie, ukazujące zmagania Afroamerykanów z trudną sytuacją życiową. Co prawda wydany w 1995 r. film "Martwi prezydenci" oficjalnie nie figuruje na typowej liście obrazów zaliczających się do "Blaxploitation", niemniej rzut oka na fabułę produkcji oraz obsadę pozwala nieśmiało podpiąć opisywany tytuł pod ową kategorię. Obraz braci Hughesów (ostatnio niezła "Księga ocalenia" i rozczarowująca "Władza") jest mało znany szerszej publiczności, zaś telewizja skrzętnie omija "Martwych prezydentów" w swej niezwykle barwnej ramówce. Niemniej dzięki uprzejmości jednego ze znajomych (pozdrawiam!), miałem niekłamaną przyjemność zaznajomić się z recenzowanym filmem na poczciwej i wysłużonej kasecie VHS, z nieocenionym lektorem rzucającym mięsem lepiej niż niejeden rzeźnik po godzinach. Efekt seansu? Dobitnie zaskakujący...

Anthony Curtis (Larenz Tate) to młody czarnoskóry chłopak bez większych perspektyw na przyszłość. Celem dorobienia sobie do kieszonkowego, nastolatek postanawia pracować dla mafijnego bossa, wkraczając na przestępczą ścieżkę. Perspektywa łatwego zarobku staje się niezwykle kusząca... Koniec końców, chłopakowi udaje się skończyć szkołę. Niestety, tuż po studniówce Curtis wraz z paczką najlepszych przyjaciół, Skippem (Chris Tucker) i Jose (Freddy Rodríguez) zostaje zwerbowany do wojska celem odbycia obowiązkowej służby w Wietnamie. Jako żołnierze dumnie walczący o kraj, wszyscy z chłopaków doświadczą okrucieństwa i brutalności wojny na własnej skórze, które to nie pozostaną bez konsekwencji na dalsze życie bohaterów... Po paru latach, Curtis wraca na stare śmieci, próbując nawiązać bliższy kontakt ze swoją sympatią z czasów szkolnych. Niestety, młody wojak nie potrafi znaleźć dobrze płatnej pracy, w związku z czym utrzymanie rodziny staje się niezwykle ciężkim zadaniem. W krytycznym momencie niespodziewanie pojawia się propozycja od niegdysiejszego mafijnego bossa, który oferuje Curtisowi kolejną dochodową fuchę. Tym razem jednak nie chodzi o drobną robótkę, ale o poważne zlecenie, którego konsekwencją może być spędzenie reszty żywota w ciasnej, przytulnej celi. Perspektywa błyskawicznego zarobku jest, niestety, silniejsza niż zdrowy rozsądek...

Film "Martwi prezydenci" to rozciągnięta w czasie opowieść, składająca się z 3 wyraźnie oddzielonych od siebie części. Na samym początku poznajemy losy całej grupy znajomych, z których każdy ma nieco inne podejście do życia i różne priorytety. Lekko zagubiony Curtis, błaznowaty Skip i jedyny Latynos w towarzystwie, Jose, to najlepsi kumple, którzy razem wychodzą nawet z największych tarapatów. Miło ogląda się mniej i bardziej codzienne problemy nastolatków, wraz z powolnym wkraczaniem na kryminalną ścieżkę i stopniowym uleganiu pokusie łatwego szmalu. Dzięki takiemu wprowadzeniu, widz ma szansę poznać bohaterów już od szczenięcych lat, co z kolei dobrze wpływa na pogłębienie ich charakterów.

Druga część małej epopei to mocny epizod w Wietnamie. Młodzi bohaterowie, świeżo po zakończeniu edukacji, trafiają w sam środek piekła, które po dziś dzień nazywane jest przez niektórych jednym z największych koszmarów w dziejach Stanów Zjednoczonych. Udział młodzików w konflikcie naznaczony jest ciężkimi scenami, pozbawionymi jakiejkolwiek cenzury. Dość wspomnieć, iż jeden z wojaków kończy z własnymi trzewiami wylewającymi się z otwartego korpusu, z przyrodzeniem wetkniętym w usta przez jednego z, cytując bohaterów, "żółtków". Wszystko ukazane bez ogródek, na pierwszym planie. Jedynie momentami czuć nieco ograniczony budżet (początkowa scena wymiany ognia z nieprzyjacielem obejmuje jedynie protagonistów strzelających "za kadr", później jednak reżyser się wyraźnie rozkręca), czasami również groteskowość przeważa nad powagą sytuacji (vide: nawijanie do martwej głowy denata). Mimo wszystko epizod zapada w pamięć, bez dwóch zdań.

Trzecia i finalna składowa czarnej opowieści to losy bohaterów po traumatycznych przeżyciach na froncie. W zamykającej całość części przeważa klimat beznadziei i dramatu zniszczonego (psychicznie i/lub fizycznie) weterana, szukającego swego miejsca w nowym-starym świecie. Rewelacyjne wtrącenie stanowi króciutka scenka koszmaru sennego Curtisa, w którym to kamera wariuje niczym w najlepszych produkcjach traktujących o delirium ("Requiem dla snu" się kłania), zaś bohatera męczą wizje rozkładającego się mięsa (chłopak zatrudnił się tymczasowo w rzeźni) i martwych kompanów. Mocny zabieg, wytrącający widza z równowagi i nadający głębi postaci. Niemniej jednak i w opisywanym epizodzie, traktującym o ciężkim zderzeniu z szarą rzeczywistością, znalazło się miejsce na akcję w starym stylu, trzymającą w napięciu do samego końca. Dość powiedzieć, iż finałowa sekwencja "Martwych prezydentów" przypomina kino w konwencji "heist movies", wraz z (pobieżnym) przygotowaniem skoku i jego realizacją, która jednak nie idzie zgodnie z założeniami... Świetnie nakręcona strzelanina (ponownie daje się we znaki dosadnie ukazana brutalność) oraz sekwencja ucieczki budzą emocje, zapewniam.

Można by stwierdzić nieco na wyrost, iż "Martwi prezydenci" mieli spory potencjał na rozbudowaną epopeję na miarę "Dawno temu w Ameryce" Sergio Leone, z akcją obejmującą wiele lat i z historią ukazującą stopniowo zmieniających się bohaterów. W filmie braci Hughesów do pełni szczęścia zabrakło, poza oczywistą maestrią włoskiego reżysera, niezwykle rozbudowanym skryptem i rewelacyjnym aktorstwem, kolejnych dwóch fabularnych kawałków. Perspektywa czwartego epizodu została jedynie odrobinę zarysowana w samym zakończeniu filmu (bez obaw, niczego nie zdradzę), zaś w scenariuszu spokojnie znalazłoby się miejsce dla piątej, faktycznie finalnej części układanki. Co prawda produkcja trwałaby wtedy pewnikiem z bite 5 godzin, niemniej w przypadku arcydzieła Leone nikt nie narzekał, poza tym w amerykańskim kinie rzadko obcuje się z takimi rozbudowanymi, niemalże serialowymi sagami. Szkoda.

Obsada filmu to w dużej mierze nazwiska znane z ról drugo i trzecioplanowych, co również może wpływać na znikomą popularność filmu. Niemniej jednak każdy z aktorów udanie wcielił się w swoją postać, zaś Chris Tucker, pomimo pajacowatego charakteru bohatera, ma parę mocnych akcentów. Osobną sprawę stanowi lektor użyczający swego głosu w wydaniu VHS. Pomimo, iż ścieżkę czytaną traktuję jako zło koniecznie (jak dla mnie zagłusza ona oryginalne dialogi), to jednak w przypadku "Martwych prezydentów" lektor nie szczędzi wulgaryzmów, ubarwiając mowę postaci w wyrazisty sposób (w oryginale bohaterowie ograniczają się z reguły do zwykłych słówek na "f"). Nadaje to całości niezwykle sugestywnego klimatu (do spółki z mierną jakością kopii, ghe, ghe), wciągając widza jeszcze mocniej w wir wydarzeń.

Oczywiście nie twierdzę, iż film "Martwi prezydenci" to dzieło przełomowe, jednak dzięki dobrej historii, porządnemu aktorstwu i świetnie ukazanemu rozwojowi bohaterów dramatu, film przyciąga niczym magnes. Dla niektórych problem stanowić może czarna obsada (phi!), dla innych zaś problematyczne mogą być czarne klimaty (phi! do kwadratu). Warto jednak przeboleć wspomniane "minusy" oraz pewne niedostatki, czy to budżetu czy warsztatu reżyserskiego, by zanurzyć się na dwie godziny w losy zwykłych chłopaków z sąsiedztwa wystawionych przez los na wiele prób. Dla tak nietypowego amalgamatu różnych gatunków zdecydowanie warto, choćby na "zjechanym" do granic możliwości VHSie.

Ogółem: 8=/10

W telegraficznym skrócie: opowieść o czarnoskórych chłopakach borykających się z trudami życia; historia rozciągnięta na wiele lat niczym saga; połączenie różnych gatunkowo epizodów (dramat, wojna i kino rabunkowe) wyszło nadspodziewanie dobrze; poziom brutalności typowy dla lat 80. i 90. bez nachalnej cenzury wzmacnia wymowę filmu; szkoda niewykorzystanego potencjału na epopeję śledzącą życie bohatera do grobowej deski; na ewentualny minus mało znana obsada (za gwiazdę robi Chris Tucker) i jakość na granicy kina A i B. Warto.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones