Recenzja filmu

Moonfall (2022)
Roland Emmerich
Halle Berry
Patrick Wilson

Popatrz w górę

A nawet jeśli na kolejne nieziemskie wymysły ktoś machnie ręką, to zostanie mu kontemplacja czystego wizualnego spektaklu. Zalewane gigantycznymi falami wielkie miasta, rozpadające się niczym
Popatrz w górę
Dopiero co Adam McKay kazał nam patrzeć w górę na lecącą w stronę Ziemi kometę, a teraz do tego samego namawia nas Roland Emmerich – tym razem strasząc morderczym Księżycem. Nie interesuje go jednak żadna krytyka denialistów, niemądrych internetowych trendów czy ogłupiania społeczeństwa przez pozbawione misji media. O, nie, nic z tych rzeczy! Emmerich umieszcza widzów w samym środku akcji – zabiera w podróż w nieznane, ku niemożliwemu, w daleką przyszłość i jeszcze odleglejszą przeszłość, za horyzont zdrowego rozsądku, do granic ludzkiej głupoty i jeszcze dalej!


"Moonfall" wygląda jak opus magnum Emmericha. Znajdziemy w nim bowiem wszystkie ulubione motywy tego twórcy: bombastyczne kataklizmy, które widowiskowo niszczą Ziemię jak w "Pojutrze" czy "2012", gwiezdne wyprawy w poszukiwaniu obcych cywilizacji niczym w "Księżycu 44" i "Gwiezdnych wrotach", przybyszów z kosmosu rodem z "Dnia Niepodległości", pragnących pogrążyć ludzkość. A do tego całe garście zupełnie nowych wizualnych sztuczek i fabularnych błyskotek. Fani jego twórczości będą zachwyceni!

Ale cała reszta będzie spoglądała na ekran z rosnącym niedowierzaniem, przechodzącym w całkowitą konfuzję. Bowiem to, co z początku jawi się jako całkowicie niedorzeczne, okazuje się zaledwie przygrywką. Emmerich wyzbywa się jakichkolwiek fabularnych ograniczeń, eksplorując coraz głębsze pokłady pozbawionych elementarnej logiki zwrotów akcji, mieszając spiskowe teorie i pseudonaukę z czystym zmyśleniem. I bawi się znakomicie. A widownia, jeśli tylko rozgryzie zasady proponowanej przez niemieckiego reżysera gry, także ma szansę wyciągnąć z seansu sporo przyjemności.

A nawet jeśli na kolejne nieziemskie wymysły ktoś machnie ręką, to zostanie mu kontemplacja czystego wizualnego spektaklu. Zalewane gigantycznymi falami wielkie miasta, rozpadające się niczym domki z kart potężne drapacze chmur – to dla Emmericha chleb powszedni. Dlatego tym razem wchodzi na wyższy poziom, bo zbliżający się Księżyc pozwala mu bawić się grawitacją. Wielkie rozpadliny falują, przyciągane i odpychane przez fizyczne siły. Oceany występują z brzegów po to tylko, by wznieść się w powietrze. Wreszcie odłamki kruszącego się naturalnego satelity bombardują planetę, powalając największe nawet góry. Gdy Emmerich pokazuje to z odpowiedniej odległości, otrzymuje imponujący efekt niemal czystej abstrakcji. Znacznie gorzej CGI sprawdza się jednak jako tło w scenach z bohaterami, jakby green screen rozmijał się z ludzkimi sylwetami, ujawniając ubogość scenografii. 



"Moonfall" mimo licznych podobieństw do wcześniejszych dokonań Emmericha, tak naprawdę znacznie bliżej do produkcji typu "Iron Sky" – tyle że nakręconej całkowicie na poważnie. Wróć… z poważną miną, pod którą jednak skrywa się ironiczny uśmieszek prestidigitatora, uwielbiającego rozstawiać przed widownią swój cyfrowy teatrzyk, gdzie wszystko się zdarzyć może. I właśnie to jest najbardziej satysfakcjonujące podczas seansu – ani przez chwilę akcja nie traci rezonu, Emmerich do samego końca nie zdradza się z duszą trickstera, by z udawaną powagą odsłaniać kolejne akty kosmicznie niedorzecznego widowiska. Dzięki temu jego fantazje nie zamieniają się w błahą zabawę pozbawioną jakichkolwiek limitów jak u Timo Vuorensoli, lecz prawdziwie angażują. Niemiec bowiem zadaje sobie trud, by, jako tako, ale jednak racjonalizować. Wiele miejsca poświęca matematycznym obliczeniom i prawom fizyki, do których dodaje w pewnym momencie nawet biologię molekularną i… historiozofię.

Nie bez powodu przywołałem na wstępie McKaya, "Moonfall" bowiem rozpoczyna się niemal identycznie jak "Nie patrz w górę". Tym razem nie naukowcy, lecz domorosły fan teorii spiskowych, stereotypowy, powiedzmy wprost – foliarz, dokonuje odkrycia: Ziemi zagraża katastrofa, a wszystkiemu winny jest największy – dosłownie – czarny charakter w dziejach kina, czyli Księżyc, który wypadł z orbity i spiralnym ruchem zbliża się do naszej planety. Ale to dopiero początek. Do tego Emmerich dodaje tajemniczą, inteligentną czarną substancję z kosmosu, która atakuje kosmonautów i w jakiś dziwny sposób powiązana jest z ziemskim satelitą. Potem fabuła wciska gaz do dechy i nie bierze jeńców. Emmerich pręży muskuły wyobraźni, w którą dodatkowo wstrzykuje sterydy. Czego tu nie ma!? Żeby nie zdradzać zbyt wiele – bo przyjemność płynąca ze śledzenia fabuły osadzona jest właśnie na kolejnych niespodziankach – powiem tylko, że Hitler galopujący na dinozaurze po ciemnej stronie Księżyca ostatecznie jednak się nie pojawia.


Jak to u Emmericha bywa, Ziemia musi mieć też swoich obrońców – najlepiej jeśli są to ludzie z przypadku, próbujący coś udowodnić wszechświatu przegrywy lub kompletni straceńcy. I tak jest i tym razem. Księżycowi przeciwstawią się wspomniany już entuzjasta pseudonauki, od lat argumentujący na swoim blogu na rzecz tezy, że Księżyc to sztuczna megastruktura zbudowana przez obcą cywilizację, wydalony kilka lat temu z NASA kosmonauta oraz jego partnerka z feralnej misji, w której doszło do katastrofy. Ta egzotyczna ekipa być może jest do bólu stereotypowa, może ich charakterologiczny background okazuje się więcej niż nieprzekonujący, ale koniec końców zawiera zaskakująco spory dramaturgiczny potencjał. Napędzający ich gniew skierowany jest w pozbawione ludzkiej twarzy instytucje rządowe, które okazują się całkowicie nieskuteczne, nieodpowiedzialne, a na dodatek igrające z bezpieczeństwem ludzkości. Oryginalności w tym nie ma, ale punkt wyjścia dla niezbędnego konfliktu – jak najbardziej.

To emblematyczne, że Emmerich protagonistą uczynił człowieka, który u McKaya byłby symbolem niebezpiecznego ciemnogrodu. Nie oznacza to jednak, że Niemiec zapisał się do fan-clubu antynaukowych spisków. Wbrew pozorom wydźwięk filmu jest zbliżony do "Nie patrz w górę". Humor i ironia, którym reżyser suto podlewa fabułę ufundowaną na piętrzących się pseudonaukowych bzdurach, znacznie sprawniej rozsadza agresywną propagandę denialistów niż wyższościowe ględzenie autora "Big Short". Przy tym w autorskiej wypowiedzi Emmericha nie ma nawet nutki pogardy dla mniej oświeconych. Wręcz dowartościowuje ich pasję, wytrwałość i zmierzanie – wyboistą i pokrętną co prawda drogą, ale jednak – w stronę prawdy. Na nikogo nie spogląda z góry, szczególnie na tych, którzy nie myślą tak, jak "należy". 

Reżyser nie zastanawia się, czy patrzeć, czy nie patrzeć w górę. Jego bohaterowie nie załamują rąk, nie rozczulają nad sobą, nie wściekają na media czy nieudolnych polityków. Oni po prostu zakasują rękawy i bez mrugnięcia okiem idą sprawić srogi łomot przeciwnikowi ludzkości. A niemożliwego dokonują przy okazji. 
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones