Reżyser, przycinając swój film pod gusta zachodniej masowej publiczności, obrysowuje go grubą krechą karykatury, co daje McAvoyowi okazję do ukochanej przez niego, kinetycznej zabawy, gry ciałem,
Nieprzypadkowo omawiany film ma swoją premierę tuż po wakacjach, jako cokolwiek sarkastyczna przestroga przed letnimi przyjaźniami zawartymi przy sympatycznym kielichu gdzieś nad mazurskim jeziorem albo na tureckim all inclusive dla całej rodziny. Kto pamięta znakomity horror Christiana Tafdrupa sprzed dwóch lat – u nas jako "Goście" – ten pewnie czuje się już należycie ostrzeżony, choć tamtemu seansowi prócz czystej grozy towarzyszyło również, zgodnie z intencją reżysera, całkiem zrozumiałe rozdrażnienie na bezsilność małżeństwa, które, spętane miejskimi konwenansami, niejako pozwoliło urządzić sobie prawdziwe piekło.
Oczywiście "Goście" nie wytykali ofiar palcem, podtykali raczej pod nos nihilistyczne przemyśliwania na temat ludzkiej natury, do tego stopnia zależnej od społecznych norm, że przyzwalającej na przydarzające się nam zło. Coś jak sytuacja z tramwaju, gdy ktoś puszcza głośno muzykę z telefonu, a my, choć nam to przeszkadza, nie odezwiemy się ani słowem, albo czujemy ukłucie winy, że ochrzaniliśmy kogoś wpychającego się do sklepowej kolejki. Oczywiście podniesiona do potęgi i pomnożona przez okrucieństwo, co zapewne niejednemu oglądającemu nasunęło refleksję, że prędzej przefasonowałby facjatę filmowym gospodarzom, niż dał sobą pomiatać. Ale u Jamesa Watkinsa, który stanął za sterami remake'u rzeczonego filmu, o nasypanie garści oprawcy nie byłoby już tak łatwo. Bynajmniej.
Tym jest bowiem James McAvoy, który wygląda, jakby przyswoił kilogramy zgubione przez Dave'a Bautistę. I, co ciekawe, to nie był element przygotowania do roli, bo aktor podczas pandemicznego lockdownu odkrył zamiłowanie do przerzucania stali. Ale to nie imponujące mięśnie, tylko psychotyczny uśmieszek Paddy'ego, tylko z pozoru miłego człowieka, lekarza wypoczywającego z żoną i dzieckiem pod toskańskim słońcem, czyni z niego faceta, przed którym czuje się i lęk, i respekt. Watkins jednak, przycinając swój film pod gusta zachodniej masowej publiczności, obrysowuje go grubą krechą karykatury, co daje McAvoyowi okazję do ukochanej przez niego, kinetycznej zabawy, gry ciałem, przesadzonych min i ekstatycznie manifestowanych emocji.
Zresztą i taki jest sam film, który pędzi przed siebie z pedałem gazu dociśniętym mocno do podłogi, humorem rozładowującym napięcie i składającym strachy klasy średniej oraz pamiętne refleksje Tafdrupa (nie sposób nie zestawiać ze sobą tych dzieł) na temat wyuczonej bezradności na ołtarzu hollywoodzkiego katharsis. Tyle że była to dla anglojęzycznej wersji jedyna droga, żeby utrzymać jakąkolwiek spójność stylistyczną oraz zatrzymać przed ekranami tych, którzy "Gości" zdążyli już obejrzeć. A przy tym Watkins najlepsze kawałki, dialogi i sceny wyciąga prosto z pierwowzoru, wykreślając jednak ze scenariusza te co ostrzejsze, bo i tego wymagają komercyjno-artystyczne kompromisy. I mimo że nakręcił film o klasę gorszy, bez ambicji innych niż czysto rozrywkowe, to jego "Nie mów zła" sprawdza się jako gatunkowy horror home invasion à rebours. Bo tutaj walczy się nie o utrzymanie domu-twierdzy, ale o ucieczkę zeń.
Bohaterami filmu są Luoise i Ben, deczko snobistyczna, amerykańska para, która na wakacjach z córką spotyka Paddy'ego i jego rodzinę – nieco ekscentryczną i bezpośrednią żonę Ciarę oraz ich syna niemowę. Ekspaci nie mogą znaleźć sobie miejsca na kontynencie, opornie idzie im zawieranie znajomości, stąd przyjmują szczodre zaproszenie brytyjskiego małżeństwa, aby spędzić kilka dni w ich domu na prowincji. Tamże jednak, czego Watkins nie kryje, fotografując bojaźliwym okiem wiejski dom i okalający go teren, czają się co najmniej trzy tajemnice, dwa sekrety i pięć zagadek. Które rozwiązuje już sam kinowy zwiastun filmu, ale to już otwiera osobną dyskusję.
Bardziej jednak niż łamigłówkę grozy interesuje Watkinsa wykładnicza eskalacja nieporozumień, badanie przez Paddy'ego i Ciarę granic nieuprzejmości, na jakie mogą sobie pozwolić, zanim ten festiwal faux-pas rozkręci się na dobre i pozostanie już tylko kroczek do krwawej łaźni. A od tej recenzowany film nie stroni. Ba, na tle stonowanych, smoliście gęstych, operujących horrorem psychologicznym i prawie że arthouse’owych "Gości" mówimy praktycznie o thrillerze akcji, który skupia się przede wszystkim na fajerwerkach, doprawiając je nieśmiałymi uwagami o kryzysie męskości. Na szczęście więcej tu widowiskowych eksplozji niż dymiących niewypałów.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu