Recenzja filmu

Raport Pileckiego (2023)
Krzysztof Łukaszewicz
Przemysław Wyszyński
Paulina Chapko

Sprawiedliwość dla Pileckiego!

"Raport Pileckiego" jest dziełem ostrożnym, oszczędnym, do bólu przeciętnym, daleko mu też do tego, by stworzyć jakąkolwiek legendę.
Sprawiedliwość dla Pileckiego!
"Raport Pileckiego" kosztował 38 milionów złotych. Niby nie powinno się oceniać filmów przez pryzmat budżetu, ale trudno podczas seansu nie myśleć o tym, że po 1989 roku tylko w trzy polskie filmy zainwestowano większe kwoty: w "Quo Vadis", "Karol. Papież, który pozostał człowiekiem" i w "Bitwę pod Wiedniem". A i tak tych pieniędzy tu nie widać. I to wcale nie jest największy problem tego filmu. 

Bardzo długo czekaliśmy na fabułę o Witoldzie Pileckim. To jedna z tych niewielu postaci w polskiej historii, która nie wzbudza niezdrowych politycznych sporów (jednocześnie przykładny chrześcijanin i zadeklarowany antyfaszysta), funkcjonuje w pamięci jako moralnie kryształowa, a na dodatek może pochwalić się biografią, która spokojnie mogłaby wypełnić fabuły co najmniej kilku hollywoodzkich superprodukcji. Nawet jeśli nie traktować filmu o nim jako historycznej powinności naszej kinematografii, to takie dzieło powinno powstać z uwagi na czystą biznesową kalkulację – wyborny bohater, niewiarygodne wyczyny, pełno czyhających zagrożeń i wielka historia w tle. Nic tylko rozdmuchiwać płomień narodowego mitu i ściągać tłumy do kin.



I na taki film wciąż przyjdzie nam poczekać, bo "Raport Pileckiego" jest dziełem ostrożnym, oszczędnym, do bólu przeciętnym, daleko mu też do tego, by stworzyć jakąkolwiek legendę. Jest po prostu filmem, który nie potrafi wykorzystać potencjału postaci, o której opowiada. 

Można zresztą odnieść wrażenie, że Pilecki wcale nie jest dla twórców szczególnie istotny, liczy się bowiem Historia (koniecznie pisana wielką literą), Polska i nasze narodowe niedole na czele z dwoma totalitaryzmami, których doświadczyliśmy w XX wieku. Los rotmistrza jest dla twórców interesujący tylko dlatego, że jak w soczewce skupia bestialstwo zarówno nazizmu, jak i komunizmu. Bestialstwo, w którym twórcy się z lubością rozsmakowują, wiele miejsca poświęcając przemocy, torturom, opresji, a opisując je, zbliżają się wręcz do estetyki gore wywołującej mdłości, skąpiąc przy tym na emocjach, emocji tu za to niewiele. Sam Pilecki jest dla autorów istotny o tyle, że całego tego zła doświadczył na własnej skórze i własną biografią może zaświadczyć, że w mokotowskim więzieniu rozgorzało to samo piekło (choć twierdził, że nawet większe) co w Auschwitz. 

Po seansie nikt nie może mieć wątpliwości, że stalinizm i hitleryzm to jedno i to samo zło. Cel twórców został osiągnięty; zresztą sceny oświęcimskiej i stalinowskiej kaźni są w "Raporcie Pileckiego" najlepsze, jakby cała realizacyjna finezja została zaangażowana właśnie w tym celu. Tylko, czy do udowodnienia tej tezy potrzeba było Pileckiego? Czy aby w jego losie nie było ciekawsze jednak coś innego? 



Bez względu na to, czy uznamy, że tym czymś była nieludzka wręcz odwaga, bezgraniczne poczucie honoru czy może ekstremalne oddanie ojczyźnie, to każda z tych odpowiedzi dałaby znacznie ciekawszy film. Na przykład trzymający za gardło szpiegowski thriller o infiltracji zbrodni w Auschwitz albo kino polityczne ważące historyczne racje wielu kotłujących się w tamtym czasie stronnictw, albo choćby ekstatyczne kino mistyczne w stylu "Ukrytego życia" Terrence’a Malicka. Zaakceptowałbym nawet chrześcijański fresk o zaczytanym w Tomaszu à Kempisie Pileckim naśladującym Chrystusa. Wziąłbym wszystko, co byłoby "jakieś", miało na siebie pomysł i potrafiło go przełożyć na zgrabną filmową formę. 

Tymczasem "Raport Pileckiego" to chaotyczne biograficzne puzzle, po złożeniu których otrzymujemy niekompletny, wykrzywiony, niewydarzony portret tytułowej postaci. Oczywiście po dwóch godzinach seansu jasne jest, że Pilecki bohaterem był, że ojczyznę kochał, że rozkazy bez mrugnięcia wypełniał, że moralnie żył, a komuniści i naziści to najgorsi zbóje. Ale – nadal – to niczego nie wnosi do wiedzy o tej postaci, a przede wszystkim nie kreuje na ekranie emocji, które wciągnęłyby w tę historię, ścisnęłyby nasze gardła, sprawiłyby, że z niedowierzaniem przecieralibyśmy oczy, patrząc na to, co przytrafia się naszemu bohaterowi. 

Zamiast pełnokrwistej postaci otrzymaliśmy rozgorączkowaną narrację, która skacze bez większej logiki w czasie i przestrzeni. Rzecz zaczyna się przed rozprawą Pileckiego, potem akcja ląduje na chwilę po zakończeniu wojny, by jeszcze wielokrotnie przenieść się tam i z powrotem. Głównym pretekstem do czasowych przeskoków jest przesłuchanie na komendzie Służby Bezpieczeństwa, która koniecznie chce dorobić Pileckiemu podły życiorys, ale z jego opowieści wynika coś całkiem innego. I właśnie słowa rotmistrza przenoszą nas raz na sielską, przedwojenną Wileńszczyznę, raz do samego jądra oświęcimskiej ciemności czy do warszawskich kanałów sierpnia 1944 roku. W ten sposób twórcy odhaczają najważniejsze epizody z życia Pileckiego, co układa się w obraz narodowego bohatera, ale nie autentycznego człowieka. 



Ponadto każdą sekwencję jego biografii autorzy opowiadają na jeden sposób. Przed wojną młody Witold jedynie jeździ konno i zakochuje się, podczas okupacji – konspiruje, w Auschwitz – pomaga wszystkim wokół, w więzieniu – fizycznie cierpi. Nagromadzenie wątków i ogrywanie ich w sztampowy sposób sprawia, że postać Pileckiego jest jednowymiarowa, ale przede wszystkim – mało czytelna. 

Głównym problemem jest chaos i brak konkretnego pomysłu, który byłby w stanie spiąć całość, nadać jej kształt i pozwolić opowiadać w sposób przejrzysty. Tym pomysłem mogłaby być gatunkowa konwencja, wybrany epizod z życia Pileckiego, który zadziałałby jak kropla wody, albo jakaś jedna, konkretna myśl. Tymczasem w natłoku epizodów rozmywa się napięcie i gubi wizja postaci – do tego stopnia, że, dla przykładu, dopiero gdy rotmistrz deklaruje tęsknotę za rodziną, uświadamiamy sobie, że w Warszawie przebywa sam.

Zacząłem od kwestii budżetowych, więc warto pochylić się nad walorami typowo technicznymi. Realizacja stoi na średnim poziomie historycznego serialu Telewizji Polskiej. Zburzoną Warszawę ogrywa w kilku scenach bodaj jedna ulica, a wnętrza roztapiane są w poświacie "mistycznego" światła, który dodając aury niesamowitości, przede wszystkim ma za zadanie wypełnić scenograficzną pustkę i zakryć wszelkie niewygodne detale. Ale – trzeba przyznać – znacznie lepiej wyglądają sceny wojenne i obozowe, być może dlatego, że w nich akcent położony jest na akcji, a nie na dialogach. Nie od dziś wiadomo, że Łukaszewicz najlepiej sprawdza się w scenach dynamicznych, pełnych pirotechniki, wystrzałów, rejestrowanych szybką kamerą, opowiadanych krótkimi ujęciami. Potwierdziło się to kolejny raz – sekwencje oświęcimskie czy powstańcze mają walor immersyjny, szczególnie wrażenie robi jednoujęciowa scena z okopów podczas kampanii wrześniowej. Poziom "1917" Sama Mendesa to to może nie jest, ale warto taką próbę dostrzec i docenić. 



Może właśnie dlatego znaczenie lepiej wypada druga część filmu – gdy akcja się rozkręca, konflikty narastają, każda z narracyjnych odnóg zmierza ku kulminacji. Wtedy Łukaszewicz przynajmniej próbuje generować napięcie, a fabuła biegnie jakby szybciej i sprawniej. Szkoda tylko, że w rozpoznanym torze. W konsekwencji otrzymujemy film, który nie oddaje bohaterowi sprawiedliwości, bo nie ma na niego pomysłu, opowiada o przeszłości w dobrze znanym kluczu moralnej czerni i bieli i zamazuje historyczne niuanse. 

Pocieszeniem pozostaje fakt, że na trop historii Pileckiego wpadli już ponoć amerykańscy producenci. Może oni będą potrafili wydobyć z jego biografii coś więcej.  
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones