W swojej opowieści Diop sięga do historii Fabienne Kabou, która w 2016 roku pozostawiła swoje dziecko na plaży w Berck, pozwalając, żeby utopiło się ono wskutek zbliżającego się przypływu. Odcina
Sala sądowa, jedno z ulubionych narzędzi filmowców, szczególnie tych amerykańskich, Alice Diop posłużyło nie do wymierzenia sprawiedliwości, a do namalowania portretu imigrantek, naznaczonych niewidzialnym piętnem obywatelstwa drugiej kategorii. Francuska dokumentalistka, znana chociażby ze "Śmierci Dantona" (2011) czy "My, z przedmieść Paryża" (2021), swoje pierwsze fabularne kroki stawia odważnie, bez kompromisów, historii o międzypokoleniowej traumie nadając uniwersalnego wymiaru.
Nowy film Diop to teatr dwóch postaci teoretycznie zupełnie sobie obcych, a jednak połączonych pochodzeniem, doświadczeniami, uwarunkowanym płcią wychowaniem i wyrosłym na nim lękami. Rama (Kayije Kagame) jest wykładowczynią literatury, a także pisarką, materiał na kolejną książkę zbierającą na sali sądowej w Saint Omer, gdzie toczy się proces pochodzącej z Senegalu Laurence Coly (Guslagie Malanda), oskarżonej o zabójstwo swojej 15-miesięcznej córeczki. Kobieta przyznaje się do zarzucanego czynu, ale nie do winy, podkreślając że ostatnie dwa lata jej życia były koszmarem ufundowanym głównie przez ojca dziecka, starszego od niej o 33 lata Luca Dumonteta (Xavier Maly). Reżyserka przygląda się wnikliwie zarówno jej osobliwej spowiedzi z życia, mającej dać odpowiedź na pytanie o motyw zbrodni, jak i Ramie, którą kolejne zeznania Coly coraz mocniej konfrontują z własną sytuacją, rozbudzając wątpliwości co do przyszłości.
Centre National du Cinéma et de Limage Animée (CNC)
Ciné+
Canal +
arte France Cinéma
W swojej opowieści Diop sięga do historii Fabienne Kabou, która w 2016 roku pozostawiła swoje dziecko na plaży w Berck, pozwalając, żeby utopiło się ono wskutek zbliżającego się przypływu. Odcina się jednak od roli sędziego-kata oraz klasycznych elementów dramatów sądowych z żonglerkami słownymi między prokuratorem i obrońcą oraz płomiennymi mowami końcowymi, mającymi przechylić szalę zwycięstwa na jedną ze stron. Sam wyrok nie ma tu znaczenia, a dokonana zbrodnia staje się jedynie pretekstem do przyjrzenia się kondycji zarówno współczesnych imigrantek, jak i francuskiego społeczeństwa, podatnego na krótkofalowe zachwyty innością, szczególnie zamkniętą w młodym, kobiecym ciele i zmieniającego front, kiedy na horyzoncie pojawia się autentyczna odpowiedzialność za drugiego człowieka implikująca zagrożenie dla dotychczasowego status quo. "Saint Omer"jest w końcu opowieścią o władzy: białego, wiekowego, heteroseksualnego mężczyzny, mającego określoną pozycję w środowisku – oraz czarnoskórej kobiety: młodej, biedniejszej, potrzebującej wsparcia, a zatem zależnej. Coly znosi bycie niewidzialnym elementem życia kochanka długo – za długo żeby nie doświadczyć załamania nerwowego, manifestującego się w różnorakich somatach i wyparciach, którego efekty będą tyleż przerażające, co wytłumaczalne.
Film Diop to także opowieść o międzypokoleniowej traumie, rymująca się z "Imago" Olgi Chajdas. Zanurzenie w odmiennych kulturach nie zmienia pozycji matki: zawieszonej w traumie codziennego przepracowania, nieobecnej emocjonalnie, nieposiadającej narzędzi do rozmowy. Miłość oznacza tu pełną miskę i dach na głową, a nie pytania o samopoczucie. Tematy tabu mnożą się jak grzyby po deszczu, pierwsza miesiączka miesza wstyd ze złością – oto akt kobiecości został bezpowrotnie przypieczętowany fizjologią, teraz będzie już tylko gorzej. Plecy dziewczynek uginają się pod pręgierzem oczekiwań, nakazów i zakazów – generowanych przecież w dobrej wierze i trosce. "Wykształcenie i grzeczność są najważniejsze" mówi matka Coly, zabraniając córce używania ojczystego nigeryjsko-kongijskiego języka wolof, we francuskim upatrując jedynej szansy na lepszą przyszłość. Nieobecny ojciec dopełnia obraz kobiet zdanych wyłącznie na siebie, zmuszonych do odcinania się od własnych emocji, żeby przetrwać kolejny dzień, trawionych lękiem przed samotnym wychowaniem dziecka, niczym fatum wiszącym nad głową niemal od urodzenia. Coly, doznająca coraz większej ignorancji ze strony partnera zaczyna podświadomie żyć schematem znanym z dzieciństwa, związanym z rozpadem małżeństwa rodziców, tak samo jak egzystencję Ramy wypełnia strach przed odziedziczeniem po matce emocjonalnego chłodu, który uniemożliwi jej kochanie swojego dziecka miłością, której kształtu nie zna.
Centre National du Cinéma et de Limage Animée (CNC)
Ciné+
Canal +
arte France Cinéma
Rama, prowadząca wykład o Marguerite Duras i tym, jak na przykładzie "Hiroszima, moja miłość" (1959) dramatyczne wydarzenia wpisują się trwale w naszą świadomość, okaleczając ją, zapowiada trajektorię opowieści. Sądowe slow cinema z minimalistyczną stylistyką zamkniętą w mechanicznych, procesowych zeznaniach, uniemożliwiających emocjonalny szantaż, buduje pozbawiony oceny portret kobiet, oddając im głos zabierany latami przez udający schronienie toksyczny patriarchat. Francuska reżyserka podobnie jak Olga Chajdas w cielesnej konstrukcji kumulującej traumę i przekazującą ją kolejnym pokoleniom, szuka słabego punktu, który umożliwiłby jej przerwanie i stał się zalążkiem w drodze do wyzwolenia. Siła jej obrazu tkwi w umiejętności uchwycenia tego, co uniwersalnie, nie hermetyczno-jednostkowe. Dzięki temu doświadczenie czarnoskórej kobiety o senegalskich korzeniach staje się dziwnie znajome, mimo że przecież dalej leżące poza zasięgiem pełnego zrozumienia dla białej kobiety z wschodnioeuropejskiego kraju, której miejsca w społeczeństwie nigdy nie definiował kolor skóry.