"Szkoda, że nareszcie" to jeden z tych filmów, który dla każdego będzie czymś innym. Bliscy Szymkiewicza wyruszą dzięki niemu w sentymentalną podróż – "spotkanie" z przyjacielem, który odegrał w
Nie ma chyba formatu bardziej podatnego na pułapki niż film biograficzny – fabularny czy dokumentalny. W końcu jak opowiadać o wielkich artystach, osobowościach, ludziach, którzy wpłynęli na bieg historii bez popadania w przesadę czy laurkowość? Jak uchwycić ich niezwykłość i zarazić nią widzów nieobeznanych z tematem, a jednocześnie zaspokoić psychofanów? Czy bliska znajomość lustrowanej kamerą ikony pomaga, czy przeszkadza w tym procesie? Jak wpływa na finalny kształt dzieła? Czy w ogóle możliwe jest namalowanie prawdziwego portretu osoby wymykającej się wszelkim definicjom, światu, a nawet własnemu "ja"?
Jacek "Budyń" Szymkiewicz to jedna z tych postaci, których nie da się zamknąć w kilku zdaniach, nawet na potrzeby tej recenzji. Powiedzieć, że był muzykiem, multiinstrumentalistą i autorem tekstów, to przecież nie powiedzieć nic. Że jego dorobek stanowi ponad dwadzieścia albumów muzycznych, kompozycje do spektakli teatralnych, filmów, audycji radiowych, a także pisał prozę i poezję – to informacje, które nijak nie wyczerpują tematu tego formatu persony. Na szczęście Sebastian Juszczyk w swoim pełnometrażowym debiucie "Szkoda, że nareszcie" nie streszcza nam notki z Wikipedii. W zamian zaprasza do swoistej odysei po życiu "Budynia", próbując nie tyle odpowiedzieć na pytanie, kim tak naprawdę był, ale pozwolić nam na całkowite zanurzenie w wieloaspektowości jego życia – twórczym ferworze, osobowości, chorobie, nieporadności wobec ciężarów rzeczywistości i szukaniu światła, które daje możliwość przetrwania choćby kolejnego dnia.
Juszczyk nie jest w tym spektaklu osobą przypadkową. To przyjaciel muzyka, autor teledysków do utworów Pogodno i Babu Króla (a przy okazji wideoklipów takich artystów, jak chociażby Tricky, Skubas czy Marek Dyjak). Człowiek, który towarzyszył Szymkiewiczowi podczas koncertów, rejestrując zdarzenia bardziej i mniej oficjalne. Dostajemy zatem żywą tkankę przeżyć mrugających do nas z trzeszczącej taśmy. Wehikułem czasu podróżujemy po stanach emocjonalnych, starych zadrach, nadziejach i niedopowiedzeniach. A także anegdotach, z których prawdopodobnie dla każdego ulubioną będzie ta o szkolnym boisku wyściełanym marokańskim haszyszem. Reżyser, a także współautor zdjęć (obok Pawła Maluśkiego) oraz montażysta w jednym, nie unika gadających głów. Element, który często odbiera dokumentom punkty, tutaj nie uwiera, zapewne ze względu na mozaikę wypowiadających się osobliwości, takich jak chociażby Adam Sołtysik, Marcin Macuk, Kuba Stankiewicz, Michał Pfeiff, Marcin Bors, Stanisław Sojka, Krzysztof Zalewski, Katarzyna Nosowska, Antoni Gralak, Błażej Król, Aleksander Orłowski czy Lech Janerka. Padają słowa słodkie i gorzkie, wszystkie jednak sprowadzają się do wspólnych mianowników: szacunku, podziwu i zachwytu nad talentem oraz charyzmą "Budynia".
Prowadzeni korytarzami wspomnień odkrywamy muzyka wyprzedzającego czas, spontanicznego wizjonera tworzącego w tempie niezrozumiałym i niedostępnym dla towarzyszy podróży. Niepasującego do mainstreamu i nawet niepróbującego być jego częścią. Człowieka impulsywnego, momentami szorstkiego, a jednocześnie o wielkim sercu, w czasie pandemii organizującego koncerty nawet przez Zooma – w końcu artystą jest się zawsze, nawet wtedy gdy okoliczności przyrody to utrudniają. Twórcy oddanego bez reszty swojej publiczności, mówiący o niej najpiękniej, jak to możliwe: "Zupełnie niepotrzebnie kamery są zwrócone w tę stronę. To nie jest najciekawsza strona świata. Najciekawsza strona świata jest dokładnie tam, gdzie wy siedzicie". Rozdartego chorobą między stanami depresyjnymi, dotykaniem najciemniejszych miejsc a manią przynoszącą niemal mefedronowy haj; bezustannie siłującego się z materią, tą ludzką i artystyczną, bojącego się procesu odsłonięcia przed słuchaczami, a jednocześnie świadomego potrzeby owej "nagości" jako jedynego gwaranta autentyczności. Filozofa, według Krzysztofa Zalewskiego, posiadającego unikalny dar "zdrapywania warstw rzeczywistości i dobijania się do tego magicznego, którego nie widzimy na co dzień".
"Szkoda, że nareszcie" to jeden z tych filmów, który dla każdego będzie czymś innym. Bliscy Szymkiewicza wyruszą dzięki niemu w sentymentalną podróż – "spotkanie" z przyjacielem, który odegrał w ich życiu ogromną rolę i stał się jednym (jeśli nie jedynym) z tych "niezastępowalnych". Miłośnikom jego talentu dostarczy wzruszeń, zaś osobom z innej muzycznej bajki opowie o kimś, kogo twórczość (nie tylko instrumentalną i wokalną) warto jak najszybciej nadrobić. To obraz uczciwy zarówno wobec artysty, jak i publiczności, unikający laurkowości, a jednocześnie oddający wielowymiarowość i magnetyzm postaci, rysujący autentyczny portret "Budynia": zagadki, która uwodziła i inspirowała i zostawiła swoim odejściem bezlitosny bezdźwięk.