Lord nigdy nie łamie danego słowa

To, czego jednak brakuje w "Balladzie o drobnym karciarzu", to choćby odrobinę bardziej pogłębiony rys psychologiczny postaci – widzimy obsesję Doyle’a, jego autodestrukcyjne decyzje i ich
Lord nigdy nie łamie danego słowa
Kino kocha przegrywów. Proszę darować mi rozpoczęcie recenzji truizmem, ale zdaje się, że jest to motto nieustannie przyświecające wielu filmowcom, także Edwardowi Bergerowi, twórcy "Na Zachodzie bez zmian" i "Konklawe". To właśnie ten reżyser stoi za "Balladą o drobnym karciarzu", ekranizacji powieści o tym samym tytule autorstwa uznanego pisarza-nomada Lawrence’a Osborne’a. Oryginał literacki trafił na wiele list najlepszych książek 2014 roku i zapewne wielu jego fanów zastanawiało się, czy filmowa adaptacja okaże się równie udana. I choć nie ode mnie będzie to zależało, nie wróżę "Balladzie…" miejsca na listach najlepszych filmów 2025 roku.


Zanim jednak wyjaśnię powody mego sceptycyzmu, zreferujmy pokrótce fabułę "Ballady o drobnym karciarzu". Jej bohaterem jest niejaki lord Doyle (Colin Farrell w kolejnej świetnej roli), elegancko ubrany, ale prowadzący hulaszczy tryb życia hazardzista z brytyjskim akcentem (jego faktyczne pochodzenie zostanie wyjaśnione później) i setkami tysięcy hongkońskich dolarów długu. Doyle stacjonuje obecnie w Makau, które sam nazywa światową stolicą hazardu (Las Vegas mogłoby się obrazić) i dość szybko staje się oczywiste, że nie jest to przypadkowa lokalizacja. Na dodatek po piętach depcze mu niejaka Betty (zawsze wspaniała Tilda Swinton), zabiegająca o ukaranie Doyle’a za jego przestępstwa sprzed lat. Trudno o bardziej niekomfortowe położenie, dlatego nie dziwi, że nasz bohater nie narzeka na zwycięską passę – przegrywa kolejne pieniądze i gdy wydaje się, że od dna dzielą go dosłownie milimetry, poznaje lichwiarkę Dao Ming (Fala Chen), która staje się dla niego długo wyczekiwanym światełkiem w tunelu.


Filmy o hazardzistach mają długą i wspaniałą historię, a spośród historii o bohaterach w szponach hazardu warto wymienić choćby "Gracza" Karela Reisza, "Ryzykanta" Paula Thomasa Andersona czy "Hazardzistę" Richarda Kwietniowskiego. Wszystkich tych bohaterów łączy nie tylko uzależnienie od hazardu, ale i chęć udowodnienia czegoś sobie i światu, co stanowi całkowicie autodestrukcyjną mieszankę. Tak jest też w przypadku samozwańczego "lorda" Doyle’a – za eleganckim anturażem, którego ważnym elementem są rzekomo szczęśliwe żółte rękawiczki, chowa od dekad kompleksy i poczucie niespełnienia. Pragnienie osiągnięcia czegoś wielkiego i – jak sam mówi – nieodczuwania wstydu choćby przez chwilę pcha go nieustannie w stronę upadku, który wydaje się nieuchronny. To, czego jednak brakuje w "Balladzie o drobnym karciarzu", to choćby odrobinę bardziej pogłębiony rys psychologiczny postaci – widzimy obsesję Doyle’a, jego autodestrukcyjne decyzje i ich konsekwencje, ale twórcy nie dają nam możliwości zrozumienia postępowania bohatera. Nie wiem, na ile historia protagonisty została zarysowana w literackim pierwowzorze, ale film – jeśli dobrze liczę – poświęca jej jakieś trzy zdania, wplecione zresztą w szersze i najczęściej niepowiązane sekwencje dialogowe. W przywołanych wcześniej tytułach o przegranych hazardzistach w historii bohaterów jest więcej "mięsa", widzowi towarzyszy przekonanie, że obcuje z człowiekiem z krwi i kości – Doyle w "Balladzie…" jest postacią jakby fantomową, funkcjonującą w niemal umownej rzeczywistości, a przez to trudną to zrozumienia czy utożsamienia się z nią.

Wspomniana umowność świata przedstawionego to w dużej mierze zasługa reżysera – Makau oczami Edwarda Bergera to miejsce niemal fantastyczne, skąpane na przemian w mokrej mgle i kaskadach neonowych świateł, które dyktują rytm nocnego życia. Zarówno fronty budynków luksusowych kasyn, jak i ich wnętrza pulsują energią, ale Berger nie pozwala nam zbyt długo pozostać w krainie blichtru i fortuny, kierując kamerę na zaplecza przybytków hazardu, obskurne dzielnice mieszkalne czy mgliste i brudne nabrzeża, do których nie zapuszczają się limuzyny milionerów i nie docierają światła neonów. Tak jak w swych poprzednich filmach, Berger udowadnia, że posiada niesamowitą umiejętność światotwórstwa – nieważne, czy opowiada historię z okopów I wojny światowej, watykańskich kuluarów czy luksusowych kasyn Makau; w jego filmach świat przedstawiony jest niemal równorzędnym bohaterem, stanowiącym zarówno tło, jak i główną arenę poczynań protagonistów. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że to uwaga poświęcona hipnotyzującemu miastu sprawiła, że nie wystarczyło jej, by skupić się mocniej na bohaterze "Ballady…"; a może takie właśnie było zamierzenie twórcy: stworzyć historię o mieście zarówno kreującym, jak i depczącym marzenia?


"Ballada o drobnym karciarzu" to film, który zdecydowanie robi wrażenie – jeśli nie tylko wizualnie (a w zasadzie audiowizualnie, bo muzyka Volkera Bertelmanna zmiata z planszy!), to także aktorsko, bo Farrell znowu robi skok na Oscara i nawet jeśli nie będzie jednym z faworytów w sezonie nagród, to może być dumny ze swej kreacji. Fabularne niedostatki nie pozwalają jednak najnowszemu filmowi Bergera doskoczyć do poziomu jego poprzednich dzieł, także ze względu na dość przewidywalne "twisty". "Ballada o drobnym karciarzu" staje się kolejnym dowodem na to, że nawet najbardziej efektowne dzieła nie zadziałają, jeśli warstwa tekstualna nie dotrzyma kroku tej (audio)wizualnej.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?