Recenzja filmu

Transformers: Początek (2024)
Josh Cooley
Michał Podsiadło
Chris Hemsworth
Brian Tyree Henry

Sól Ziemi Primiej

Ostra, kanciasta "kreska" w założeniu jawiła się jako strzał w dziesiątkę. Gorzej, że wypadkową obranego stylu okazuje się trudna do przezwyciężenia nieprzystępność.
Sól Ziemi Prime'iej
Wyobrażam sobie, że wielu widzów oglądających zwiastuny "Transformers: Początku" może z auto(boto)matu przecierać oczy ze zdumienia. Przekrwione zmęczeniem kolejnymi częściami serii Michaela Baya spojówki widziały przecież w ostatnich latach aż dwie próby restartu franczyzy: najpierw spin-offowego "Bumblebee", następnie niedawne "Przebudzenie bestii". Ten drugi obiecywał nawet wprowadzenie do uniwersum mięśniaków z G.I. Joe – "po co?" wiadomo było od samego początku, ale odpowiedzi na pytanie "jak?" na razie się raczej nie doczekamy. W Hasbro ktoś musiał bowiem zatrudnić całkiem niezłego analityka; takiego, któremu udało się przewertować sprawozdania finansowe i pogrzebać w strategiach marketingowych firmy. Wniosek numer jeden: ogromne, wysokobudżetowe produkcje aktorskie to reklama produktów z niewielką stopą zwrotu. Wniosek numer dwa: trudno budzić zainteresowanie zabawkami dla dzieci przy użyciu filmów skierowanych do nastoletnich edgelordów.


Dwa proste wnioski przyniosły radykalne rozwiązania. Metaliczny naturalizm ustąpił miejsca animowanej kresce, patetyczną podniosłość wyparła bajkowa przystępność, a akolici Michaela Baya musieli oddać kamerę reżyserowi "Toy Story 4", Joshowi Cooleyowi – kto w końcu lepiej nakręci film o gadających zabawkach? Wymowny okazuje się już sam amerykański tytuł – "Transformers One", "jeden", przed którym nie było nic. Niezły jest też polski "Początek", bo nie da się jaśniej wyrazić nadciągającego fabularnego restartu. Film Cooleya w tym sensie ma szansę okazać się jakąś przestrzenią mediacji: dla nowych widzów to gładkie wejście w rzeczywistość mechanicznych gigantów, dla ostatnich fanów serii – angażujący prequel do ukochanych filmów z odświeżoną estetyką. Punktem odniesienia zdawał się tu być "Zmutowany chaos", który po latach wielkiej smuty (aż trudno w to uwierzyć, że również konstruowanej przez Baya) odczarował "Wojownicze Żółwie Ninja", na nowo wypełniając nowojorskie kanały dowcipem, luzem i bezpretensjonalną komiksową radochą. "Transformers" przypomina je najbardziej w ekscytującym, odświeżonym punkcie wyjściowym. W miarę upływu czasu okazuje się jednak, że spełnienie postawionego celu ogranicza rzecz najbardziej przyziemna z możliwych – biologia. Żółwie mają serca i małe zmartwienia. Roboty mają śrubki i wielkie idee.

Pierwsza od 1986 roku pełnometrażowa kinowa animacja z franczyzy w punkcie wyjścia może przyprawić transformersowych laików o ból głowy. No bo jak to – ten niebiesko-czerwony to nie Optimus Prime, ale Orion Pax? Ten szary zły robot nie nazywa się Megatron, tylko D-16? W dodatku – są najlepszymi przyjaciółmi? I nie potrafią zmieniać się w środki transportu? Film Josha Cooleya takich przesunięć dostarcza od groma, kłaniając się encyklopedystom serii z gracją nie królika wielkanocnego, ale raczej największych fanowskich serwisantów. Miejscem akcji jest tu nareszcie Cybertron, a właściwie futurystyczne miasto Iacon schowane pod jego śmiercionośną powierzchnią. Od kilkudziesięciu cykli (whatever) władane jest poczciwą ręką Sentinela Prime'a – miłosiernego dyktatora, porywającego tłumy swoją charyzmą i deklarowanym dążeniem do społecznego dobrobytu. Główni aktorzy Bayowych filmów, Jeszcze-Nie-Optiums i Jeszcze-Nie-Megatron, jak większość mieszkańców planety, należą do jego entuzjastycznego fanklubu. W przerwach od kibicowania przywódcy w próbach odnalezienia zaginionej Matrycy Przywództwa, magicznego artefaktu o cudotwórczych właściwościach, tłuką kilofem w kamień na niskich kondygnacjach wertykalnego miasta. Sól Ziemi Primiej, grupa marnie opłacana, a jednocześnie kluczowa dla społecznego funkcjonowania; mecha-chłopaki i mecha-dziewczyny wydobywają tutaj energon – życiodajne paliwo o zmiennym stanie skupienia. I będą to robić tak długo, jak długo będą wierzyć w iluzję, że ich świat jest czymś innym niż sypiącą się w posadach dystopią.


Nie ma co gadać; strasznie dużo ekspozycyjnych informacji, którymi film zarzuca z konsekwencją rzetelnego wykładu z transformersologii. Rząd za mną w kinie siedziała niekompletna rodzinka złożona z ojca i trzech małych dziewczynek (mama pewnie została w domu, trudno się zresztą dziwić). Młode przez jakiś czas przerzucały się w ciekawskich pytaniach systematyzujących wiedzę o świecie. A co to jest ten energen? A czemu on ma takie głupie imię? A czemu oni zamieniają się w samochody, jak tam nie ma ludzi? – pytały na zmianę Hyzia, Dyzia i Zyzia, wiercąc się na kinowych fotelach. Nie ukrywam, od pewnego momentu sam zacząłem wsłuchiwać się w spokojne eksperckie odpowiedzi ojca. Ba, zrobiłem z nich nawet pogłębione notatki. Z dużym smutkiem przyjąłem też jego rezygnację z suflerstwa, gdy jakoś na wysokości 30 minuty filmu poddał się, dusząc w kierunku córek zrezygnowanym szeptem: Cicho już, proszę… Jego ucieczka zostawiła mnie rozbitym – "Transformers: Początek" to bowiem dużo bardziej światotwórcza opowieść o tzw. lore, niż batalistyczne kino szczękającego metalu. Scenopisarski duet Andrew Barrer-Gabriel Ferrari ("Ant-Man i Osa") wpisuje w nią niby historię o rozpadzie męskiej przyjaźni w obliczu kryzysu wartości, ale im dalej od punktu wyjściowego, tym częściej ludzkie reakcje wypierane są tu przez robotyczne deklamowanie stanowisk. Jasność punktów wyjścia i dojścia odznacza się na tle zamglonej drogi, którą muszą przejść bohaterowie: Pax od chłopaka z ambicjami do niekwestionowanego przywódcy, D-16 od wiernego wyznawcy systemu do skrzywdzonego ułudą rebelianta. To problem, bo w nowych "Transformers", jak na prequel przystało, obchodzi nas jedynie droga – koniec tej podróży znamy z innych filmów, prolog grzeje nas jedynie przez chwilę.

Na głównych bohaterów patrzy się znacznie lepiej jako na obserwatorów zdarzeń niż ich aktywnych uczestników. Zanim górniczy przyjaciele postanowią wziąć sprawy w swoje chwytaki, "Początek" sprawnie komplikuje przedstawioną tu ukrytą dystopię. W świecie wysokobudżetowej animacji takiego nacisku na społeczną podbudowę nie widziałem chyba od czasu "Zwierzogrodu". Iacon to miasto wyraźnego, eugenicznego (tak, tak) podziału; jedne autoboty posiadają przekładnię transformacyjną, umożliwiającą przemianę w pojazdy – tym samym stanowią elitarną klasę panującą, żyjąc w luksusach i pomiatając biedakami. Inni, w tym nasi bohaterowie, zostali tych części pozbawieni jeszcze przed aktywacją (tj. urodzeniem), w związku z czym łapać się muszą najgorszych, najmniej lukratywnych zajęć. Górnicy i tak nie mają źle; w toku filmu zejdziemy chociażby do najgłębszych podziemi, gdzie żółty, gadatliwy Bee (bohater w typie Osła ze "Shreka") pracuje w narzuconej izolacji, która doprowadza go do pierwszych objawów schizofrenii. Żeby nie zwariować do reszty, koleś zbudował sobie z odpadów trzy humanoidalne modele, z którymi prowadzi jednostronne "rozmowy". Poza tym scenarzyści próbują czasem wgryźć się w podtrzymujące dystopię mechanizmy. Z fałszywej wdzięczności dla klasy robotniczej tworzą nadrzędną taktykę propagandy. Wykazują też, że porządek dyktatury, by trwać, musi opierać się na ciągłym oczekiwaniu: na Matrycę Przywództwa, społeczny awans czy powszechny materialny dobrobyt. To fajne obserwacje, ale jakoś zgrzytające z ogólnym tonem filmu dla młodego widza – takim, w którym bohaterowie jasno wyrażają swoje aktualne dylematy, żarty przyciągają gen-ziaków kartonowym slapstickiem, a złoczyńca wyjawia cały misterny plan, zanim wymierzy ostateczny cios.


No i ta nieszczęsna warstwa wizualna… Ostra, kanciasta "kreska" w założeniu jawiła się jako strzał w dziesiątkę, z jednej strony uwypuklając geometryczność postaci i świata, z drugiej kłaniając się klasycznym animowanym serialom. Gorzej, że wypadkową obranego stylu okazuje się trudna do przezwyciężenia nieprzystępność; wielkie roboty pozbawione są rozbudowanej mimiki, przez co trudno wyczytać z ich twarzy dominującą w danym momencie emocję. LED-owe żarówki w miejscu oczu podkreślają jedynie trupiość postaci, zamiast, nawet tropem filmu z 1986, wspomagać jasny wyraz przeżywanych uczuć. Oczywiście, wizualia to kwestia gustu, ale nie kiedy oryginalność stylu staje na drodze podstawowej komunikacji z widzem. 

Po wyjściu z kina czuję się dość dziwnie, myśląc o nowych "Transformers". Niby nie mam wątpliwości, że to najlepsza rzecz o robotach zmieniających się w samochody, od kiedy pamiętam. Natłok spójników spod znaku "ale", "chociaż", "jednakże" nie wydaje się też nie do udźwignięcia. Pewnie to kwestia nieuchronnych porównań; w filmowym warzywniaku na tle zgniłych pomidorów z naklejką dostawcy Michaela Baya, "Początek" wydaje się tym jedynym akceptowalnym – trochę miękkim, z małymi dziurkami i plamkami, ale w gruncie rzeczy zdatnym do położenia na kanapkę. Trudniej, gdy – trzymając się umownej sklepowej metafory – zdamy sobie sprawę, że dookoła ze skrzynek wysypują się błyszczące świeżością bakłażany i kabaczki, kolorowe papryki i dojrzałe karczochy, młode szparagi i soczyste ogórki… Kumacie? Jak ktoś całe życie wcinał w kinie tylko śrubki i układy scalone, to te od Josha Cooleya smakują trochę ciekawiej. Ale żeby od razu "dobry film"? No dajcie spokój…
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?