Ostra, kanciasta "kreska" w założeniu jawiła się jako strzał w dziesiątkę. Gorzej, że wypadkową obranego stylu okazuje się trudna do przezwyciężenia nieprzystępność.
Wyobrażam sobie, że wielu widzów oglądających zwiastuny "Transformers: Początku" może z auto(boto)matu przecierać oczy ze zdumienia. Przekrwione zmęczeniem kolejnymi częściami serii Michaela Baya spojówki widziały przecież w ostatnich latach aż dwie próby restartu franczyzy: najpierw spin-offowego "Bumblebee", następnie niedawne "Przebudzenie bestii". Ten drugi obiecywał nawet wprowadzenie do uniwersum mięśniaków z G.I. Joe – "po co?" wiadomo było od samego początku, ale odpowiedzi na pytanie "jak?" na razie się raczej nie doczekamy. W Hasbro ktoś musiał bowiem zatrudnić całkiem niezłego analityka; takiego, któremu udało się przewertować sprawozdania finansowe i pogrzebać w strategiach marketingowych firmy. Wniosek numer jeden: ogromne, wysokobudżetowe produkcje aktorskie to reklama produktów z niewielką stopą zwrotu. Wniosek numer dwa: trudno budzić zainteresowanie zabawkami dla dzieci przy użyciu filmów skierowanych do nastoletnich edgelordów.
Paramount Animation
Dwa proste wnioski przyniosły radykalne rozwiązania. Metaliczny naturalizm ustąpił miejsca animowanej kresce, patetyczną podniosłość wyparła bajkowa przystępność, a akolici Michaela Baya musieli oddać kamerę reżyserowi "Toy Story 4", Joshowi Cooleyowi – kto w końcu lepiej nakręci film o gadających zabawkach? Wymowny okazuje się już sam amerykański tytuł – "Transformers One", "jeden", przed którym nie było nic. Niezły jest też polski "Początek", bo nie da się jaśniej wyrazić nadciągającego fabularnego restartu. Film Cooleya w tym sensie ma szansę okazać się jakąś przestrzenią mediacji: dla nowych widzów to gładkie wejście w rzeczywistość mechanicznych gigantów, dla ostatnich fanów serii – angażujący prequel do ukochanych filmów z odświeżoną estetyką. Punktem odniesienia zdawał się tu być "Zmutowany chaos", który po latach wielkiej smuty (aż trudno w to uwierzyć, że również konstruowanej przez Baya) odczarował "Wojownicze Żółwie Ninja", na nowo wypełniając nowojorskie kanały dowcipem, luzem i bezpretensjonalną komiksową radochą. "Transformers" przypomina je najbardziej w ekscytującym, odświeżonym punkcie wyjściowym. W miarę upływu czasu okazuje się jednak, że spełnienie postawionego celu ogranicza rzecz najbardziej przyziemna z możliwych – biologia. Żółwie mają serca i małe zmartwienia. Roboty mają śrubki i wielkie idee.
Pierwsza od 1986 roku pełnometrażowa kinowa animacja z franczyzy w punkcie wyjścia może przyprawić transformersowych laików o ból głowy. No bo jak to – ten niebiesko-czerwony to nie Optimus Prime, ale Orion Pax? Ten szary zły robot nie nazywa się Megatron, tylko D-16? W dodatku – są najlepszymi przyjaciółmi? I nie potrafią zmieniać się w środki transportu? Film Josha Cooleya takich przesunięć dostarcza od groma, kłaniając się encyklopedystom serii z gracją nie królika wielkanocnego, ale raczej największych fanowskich serwisantów. Miejscem akcji jest tu nareszcie Cybertron, a właściwie futurystyczne miasto Iacon schowane pod jego śmiercionośną powierzchnią. Od kilkudziesięciu cykli (whatever) władane jest poczciwą ręką Sentinela Prime'a – miłosiernego dyktatora, porywającego tłumy swoją charyzmą i deklarowanym dążeniem do społecznego dobrobytu. Główni aktorzy Bayowych filmów, Jeszcze-Nie-Optiums i Jeszcze-Nie-Megatron, jak większość mieszkańców planety, należą do jego entuzjastycznego fanklubu. W przerwach od kibicowania przywódcy w próbach odnalezienia zaginionej Matrycy Przywództwa, magicznego artefaktu o cudotwórczych właściwościach, tłuką kilofem w kamień na niskich kondygnacjach wertykalnego miasta. Sól Ziemi Primiej, grupa marnie opłacana, a jednocześnie kluczowa dla społecznego funkcjonowania; mecha-chłopaki i mecha-dziewczyny wydobywają tutaj energon – życiodajne paliwo o zmiennym stanie skupienia. I będą to robić tak długo, jak długo będą wierzyć w iluzję, że ich świat jest czymś innym niż sypiącą się w posadach dystopią.
Paramount Animation
Nie ma co gadać; strasznie dużo ekspozycyjnych informacji, którymi film zarzuca z konsekwencją rzetelnego wykładu z transformersologii. Rząd za mną w kinie siedziała niekompletna rodzinka złożona z ojca i trzech małych dziewczynek (mama pewnie została w domu, trudno się zresztą dziwić). Młode przez jakiś czas przerzucały się w ciekawskich pytaniach systematyzujących wiedzę o świecie. A co to jest ten energen? A czemu on ma takie głupie imię? A czemu oni zamieniają się w samochody, jak tam nie ma ludzi? – pytały na zmianę Hyzia, Dyzia i Zyzia, wiercąc się na kinowych fotelach. Nie ukrywam, od pewnego momentu sam zacząłem wsłuchiwać się w spokojne eksperckie odpowiedzi ojca. Ba, zrobiłem z nich nawet pogłębione notatki. Z dużym smutkiem przyjąłem też jego rezygnację z suflerstwa, gdy jakoś na wysokości 30 minuty filmu poddał się, dusząc w kierunku córek zrezygnowanym szeptem: Cicho już, proszę… Jego ucieczka zostawiła mnie rozbitym – "Transformers: Początek" to bowiem dużo bardziej światotwórcza opowieść o tzw. lore, niż batalistyczne kino szczękającego metalu. Scenopisarski duet Andrew Barrer-Gabriel Ferrari ("Ant-Man i Osa") wpisuje w nią niby historię o rozpadzie męskiej przyjaźni w obliczu kryzysu wartości, ale im dalej od punktu wyjściowego, tym częściej ludzkie reakcje wypierane są tu przez robotyczne deklamowanie stanowisk. Jasność punktów wyjścia i dojścia odznacza się na tle zamglonej drogi, którą muszą przejść bohaterowie: Pax od chłopaka z ambicjami do niekwestionowanego przywódcy, D-16 od wiernego wyznawcy systemu do skrzywdzonego ułudą rebelianta. To problem, bo w nowych "Transformers", jak na prequel przystało, obchodzi nas jedynie droga – koniec tej podróży znamy z innych filmów, prolog grzeje nas jedynie przez chwilę.
Na głównych bohaterów patrzy się znacznie lepiej jako na obserwatorów zdarzeń niż ich aktywnych uczestników. Zanim górniczy przyjaciele postanowią wziąć sprawy w swoje chwytaki, "Początek" sprawnie komplikuje przedstawioną tu ukrytą dystopię. W świecie wysokobudżetowej animacji takiego nacisku na społeczną podbudowę nie widziałem chyba od czasu "Zwierzogrodu". Iacon to miasto wyraźnego, eugenicznego (tak, tak) podziału; jedne autoboty posiadają przekładnię transformacyjną, umożliwiającą przemianę w pojazdy – tym samym stanowią elitarną klasę panującą, żyjąc w luksusach i pomiatając biedakami. Inni, w tym nasi bohaterowie, zostali tych części pozbawieni jeszcze przed aktywacją (tj. urodzeniem), w związku z czym łapać się muszą najgorszych, najmniej lukratywnych zajęć. Górnicy i tak nie mają źle; w toku filmu zejdziemy chociażby do najgłębszych podziemi, gdzie żółty, gadatliwy Bee (bohater w typie Osła ze "Shreka") pracuje w narzuconej izolacji, która doprowadza go do pierwszych objawów schizofrenii. Żeby nie zwariować do reszty, koleś zbudował sobie z odpadów trzy humanoidalne modele, z którymi prowadzi jednostronne "rozmowy". Poza tym scenarzyści próbują czasem wgryźć się w podtrzymujące dystopię mechanizmy. Z fałszywej wdzięczności dla klasy robotniczej tworzą nadrzędną taktykę propagandy. Wykazują też, że porządek dyktatury, by trwać, musi opierać się na ciągłym oczekiwaniu: na Matrycę Przywództwa, społeczny awans czy powszechny materialny dobrobyt. To fajne obserwacje, ale jakoś zgrzytające z ogólnym tonem filmu dla młodego widza – takim, w którym bohaterowie jasno wyrażają swoje aktualne dylematy, żarty przyciągają gen-ziaków kartonowym slapstickiem, a złoczyńca wyjawia cały misterny plan, zanim wymierzy ostateczny cios.
Paramount Animation
No i ta nieszczęsna warstwa wizualna… Ostra, kanciasta "kreska" w założeniu jawiła się jako strzał w dziesiątkę, z jednej strony uwypuklając geometryczność postaci i świata, z drugiej kłaniając się klasycznym animowanym serialom. Gorzej, że wypadkową obranego stylu okazuje się trudna do przezwyciężenia nieprzystępność; wielkie roboty pozbawione są rozbudowanej mimiki, przez co trudno wyczytać z ich twarzy dominującą w danym momencie emocję. LED-owe żarówki w miejscu oczu podkreślają jedynie trupiość postaci, zamiast, nawet tropem filmu z 1986, wspomagać jasny wyraz przeżywanych uczuć. Oczywiście, wizualia to kwestia gustu, ale nie kiedy oryginalność stylu staje na drodze podstawowej komunikacji z widzem.
Po wyjściu z kina czuję się dość dziwnie, myśląc o nowych "Transformers". Niby nie mam wątpliwości, że to najlepsza rzecz o robotach zmieniających się w samochody, od kiedy pamiętam. Natłok spójników spod znaku "ale", "chociaż", "jednakże" nie wydaje się też nie do udźwignięcia. Pewnie to kwestia nieuchronnych porównań; w filmowym warzywniaku na tle zgniłych pomidorów z naklejką dostawcy Michaela Baya, "Początek" wydaje się tym jedynym akceptowalnym – trochę miękkim, z małymi dziurkami i plamkami, ale w gruncie rzeczy zdatnym do położenia na kanapkę. Trudniej, gdy – trzymając się umownej sklepowej metafory – zdamy sobie sprawę, że dookoła ze skrzynek wysypują się błyszczące świeżością bakłażany i kabaczki, kolorowe papryki i dojrzałe karczochy, młode szparagi i soczyste ogórki… Kumacie? Jak ktoś całe życie wcinał w kinie tylko śrubki i układy scalone, to te od Josha Cooleya smakują trochę ciekawiej. Ale żeby od razu "dobry film"? No dajcie spokój…