Recenzja Sezonu 1

Sandman (2022)
Jamie Childs
Andrés Baiz
Tom Sturridge
Boyd Holbrook

Sny o potędze

"Sandman" jest solidną adaptacją, którą po prostu dobrze się ogląda – każdy odcinek jest jak kolejne zadanie w grze, a obsada naprawdę daje radę. Gdzieś po drodze została jednak utracona nasycona
Sny o potędze
Zaczynamy w świecie jawy, który ludzkość uparcie zwie rzeczywistym... – snuje swoją opowieść Morfeusz, Król Snów i Koszmarów, tytułowy Sandman. W nowej produkcji Netflixa marzenia senne są bowiem tak samo wyraźne i prawdziwe jak ziemska codzienność.


"Sandman" jest adaptacją dwóch pierwszych tomów z serii komiksów Neila Gaimana o tym samym tytule ("Preludia i nokturny" oraz "Dom lalki"). Wydana przez DC Comics saga o przygodach Władcy Snów zyskała uznanie zarówno wśród fanów amerykańskiej popkultury, jak i krytyków literackich, którzy nadali jej miano "komiksu dla intelektualistów". Na przeniesienie tej kultowej już serii na ekrany miłośnicy Gaimana musieli jednak czekać ponad 25 lat. Ambitna historia przez długi czas uchodziła za "nieadaptowalną" choćby ze względu na swój oniryczny charakter, bogactwo metafor i trudno uchwytnych niuansów. Kiedy więc kojarzony z taśmową produkcją Netflix ogłosił, że ruszyły zdjęcia do "Sandmana", wielbiciele oryginału mogli mieć słuszne obawy o jakość powstającej ekranizacji. 

Akcja serialu rozpoczyna się w posiadłości zamożnego okultysty Rodericka Burgessa (Charles Dance), który w wyniku trwającej właśnie Wielkiej Wojny traci ukochanego syna. Chcąc przywrócić przedwcześnie przerwane życie, mężczyzna postanawia schwytać samą Śmierć. Satanistyczny rytuał nie przebiega jednak zgodnie z planem, a w jego sidła niespodziewanie wpada Sen (Tom Sturridge). Pod względem fabularnym pierwszy sezon serialu jest dosyć wierną adaptacją komiksu. Morfeusz będzie musiał wydostać się z zastawionej pułapki, odzyskać skradzione insygnia, odbudować swoje królestwo i dawne sojusze, a także stawić czoła zarówno starym, jak i nowym wrogom – całkiem sporo jak na 10 odcinków.


Epizodyczna struktura serialu sprawdza się jednak zupełnie nieźle, gdy mamy do czynienia z adaptacją komiksowych zeszytów. Kolejne odcinki stanowią na wpół zamknięte całości, które układają się w dłuższą opowieść, jak w przypadku rozdziału 5. "24/7". Jest to pozornie niezwiązana z samym Sandmanem historia szóstki pracowników i klientów prowincjonalnego dineru uwikłanych w chory eksperyment Johna Dee (David Thewlis). Senna atmosfera taniej restauracji, migające w ciemności neony i szum nadającego niezależnie od pory telewizora tworzą klaustrofobiczną przestrzeń, w której rozegra się krwawy finał. To wnikliwe stadium ludzkich namiętności nie jest jednak, pomimo dopracowanej formy, najmocniej zapadającym w pamięć momentem serialu. 

Choć część fanów oryginału z pewnością nie zgodzi się z tą opinią, to "Dźwięk jej skrzydeł" wydaje mi się najpiękniejszym fragmentem netflixowej opowieści. By nie zdradzić za wiele szczegółów, wspomnę tylko, że Morfeusz spotyka tam swoją siostrę i dawnego znajomego, którzy pomagają mu zrewidować dotychczasowe spojrzenie na ludzi i swoją rolę w ich życiu. Odcinek ten, pomimo uniwersalnej wymowy, wzbudza jednak niemałe kontrowersje z powodu decyzji castingowych. Dla osób, które komiksu Gaimana nie czytały – siostra Króla Snów jest tam przedstawiona jako biała kobieta o charakterystycznej, gotyckiej urodzie; w serialu w tę rolę wciela się Kirby Howell-Baptiste (podobne dyskusje wywołuje także kilka innych wyborów, m.in. Gwendoline Christie w roli Lucyfera czy Vivienne Acheampong grająca Lucienne). Zachęcam jednak, by dać tej postaci szansę. Howell-Baptiste tworzy jedną z najciekawszych bohaterek w całej produkcji – pełną ciepła i zrozumienia dla ludzkich słabości.


Czuwający przy produkcji serialu Gaiman może mieć zresztą więcej powodów do zadowolenia w kwestii obsady. Poza Howell-Baptiste na drugim planie odnajdziemy szereg innych wyróżniających się kreacji aktorskich – wspomniani już Charles Dance w roli nienasyconego bogacza, czy doskonały David Thewlis jako stracony dla świata szaleniec. Równie przekonywująco wypada Boyd Holbrook w roli głównego antagonisty – Koryntczyka. Nawiasem mówiąc, jego postać dostała tu zdecydowanie więcej przestrzeni niż na kartach komiksu, dzięki czemu zadziorny uśmiech Holbrooka nieraz zamiesza bohaterom w głowach. Ale jak wypada ten najważniejszy uczestnik fabuły? Być może niektórym Tom Sturridge w roli Morfeusza skojarzy się z Batmanem Roberta Pattinsona – to w końcu żądny zemsty, trupioblady, małomówny mężczyzna (sam Gaiman żartował, że pierwszego dnia na planie kazał aktorowi wyjść z roli obrońcy Gotham). Być może niektórzy uznają ekspresję Sturridge’a za przesadnie skąpą, ale Sen nie jest przecież istotą ludzką – to dumny i zdystansowany władca i tak też zostaje ukazany w pierwowzorze. 

Wierność materiałowi źródłowemu i trafione wybory castingowe nie czynią jednak z netflixowego "Sandmana" całości równie wyrafinowanej i zapadającej w pamięć. Mimo że serial wpadł do kategorii 18+, wydaje się wciąż zbytnio ugrzeczniony, jak gdyby twórcy bali się w pełni zanurzyć w mroczną otchłań Królestwa Snów i Koszmarów. Spójrzmy na postać Johna Dee – jest to człowiek głęboko zraniony i dążący do destrukcji, jednak to wciąż człowiek. Jego komiksowy odpowiednik nawet z zewnątrz nie przypomina istoty ludzkiej; to pokryty mięsem żałosny szkielet zamknięty nie w prywatnym szpitalu, ale gnijący w obskurnych murach Arkham. Podobnie rzecz ma się z wątkiem Kaina i Abla, gdzie groza rodem z baśni braci Grimm zostaje zastąpiona humorystyczną opowiastką przypominającą raczej relację Zeldy i Hildy Spellman z "Chilling Adventures of Sabrina" (skądinąd również produkcji Netflixa). Takie temperowanie poszczególnych epizodów niestety odbiera całości charakter, niemniej czyni serial bardziej przystępnym dla masowego odbiorcy, czego twórcy musieli być świadomi.


"Sandman" jest solidną adaptacją, którą po prostu dobrze się ogląda – każdy odcinek jest jak kolejne zadanie w grze, a obsada naprawdę daje radę. Gdzieś po drodze została jednak utracona nasycona symbolem aura oryginału. Oczywiście bawią dialogi między gadającym krukiem (Patton Oswalt) a dyniogłowym dozorcą (Mark Hamill), ale po seansie pozostaje niedosyt. Może dało się stworzyć całość bardziej ponurą, budzącą autentyczny niepokój i grozę? Można, rzecz jasna, bronić twórców niemożnością przeniesienia na ekran kreski komiksu, raz ostrej, innym razem rozlewającej się na kartce. Mieli oni jednak w swoich rękach najdoskonalsze narzędzie do odwzorowania marzenia sennego – kino. Bo czy to właśnie nie film, dokładnie tak jak sen, ma moc uwodzenia nas za pomocą nieuchwytnych obrazów?
1 10
Moja ocena sezonu 1:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones