To wielkie słowo. Może za wielkie, ale co tam.
„Ślepnąć od Świateł” to dość osobliwy przypadek kiedy można wziąć niezłą powieść, dobrych aktorów (z wyjątkami, ale to za chwilę) i utalentowanego reżysera reklam i teledysków i tak koncertowo spieprzyć sprawę, że aż zęby bolą. Niecodzienność.
Przede wszystkim rola główna. Bardzo niedobra rola. Niedobra. Nie. Szczekana. Dresiarska. Ale nie prawdziwie dresiarska. Tak, że chce się uwierzyć w łobuza. To niestety dresiarz na planie. Dresiarz mający grać dresiarza przy tych wszystkich fajnych ludziach z ekipy, tych szwenkierach, scenografach, asystentach asystentów i makijażystkach. G-r-a-m przecież! Co jest... No właśnie. Kiedy jako widz masz cholernie silne odczucie, że w scenie, którą właśnie oglądasz ktoś przed chwilą krzyknął „Ślepnąc od Świateł, scena 221. Klaps” iiiiiiiii, AKCJA!” – to wiedz, że coś bardzo, ale to bardzo niedobrego się dzieje.
Doskonale rozumiem, że można było zachwycić się faktem, że znalazło się polskiego Daniela Craiga i totalnie rozmarzyć się nad własnymi marzeniami o doniosłości tego porównania jako nadziei na film wielki. Ba! Wybitny.
Ale. Niestety.
Z masy polskich aktorów dyplomowanych, z przepastnych rzesz grających, podgrywających, zagrywających i przegrywających facetów, facecików i gości, z tej tłuszczy napinających się, GRAJĄCYCH SWOJE ŻYCIOWE ROLE z wieszczym namaszczeniem zdobywców przyszłych oskarów, palm i niedźwiedzi, z egocentryków i mimoz, z ambitnych leni i leniwych ambicjuszy, pracowitych niezdolnych i zdolnych zdolnych – ciężko jest wybrać młodego, sprawnego aktora, który udźwignie rolę. Będzie sympatyczny. Ale też i taki sukinsyn. Sukinsyn jakim każdy chce być. Ale czuły jakim każdy wyobraża sobie, będzie widzieć go królowa jego życia. Nieważne. Ciężko jest.
A tutaj cholerka, debiutant otrzymał na plecy ciężar, który Atlasowi polskiego aktorstwa przysporzył by zadyszki. I to ciężar dziesięcio-godzinny otrzymał. Epicki rzec by można otrzymał cios. Niestety padł. I jest liczony. Reżyser w każdym razie się przeliczył.
Ryan Gosling też na ekranie często po prostu jest. I wpatruje się. I maśli tymi łocętami, a to powłóczy tu, a to powłóczy tam. A to się uśmiechnie lekkawo. I choć ekspresyjności mniej u niego niż u bulldoga w katatonii to jednak ogląda się to z przyjemnością zazwyczaj.
Ale monsieur Kamil nie jest Ryanem Goslingiem. To znaczy wiemy, że nie jest bo to inna osoba jest, ale nie jest nim w tym sensie, że poza manierą ostatnim razem widzianą w filmach Kondratiuka, gdzie naturszczycy z polskich wsi wduszają w uszy widzów swoje kwestie na zaciśniętych zębach, niestety nie ma za wiele do zaoferowania. I nie jest to w żadnym razie hejt. Proszę zrozumieć. Naturszczycy bywają wybitnymi aktorami. Bo BYWA, że nie przegrywają z kretyńską aktorską emfazą, ale po prostu są sobą. A prawdziwość emocji pozwala widzowi zapomnieć, że ogląda film. Zaczyna on uważać, że śledzi fragment czyjegoś życia.
No właśnie. Emfazą.... kretyńską aktorską emfazą... taaa
Reżyserowi Skoniecznemu vel. chłopek roztropek hiphopek należą się osobne podziękowania i oklaski płetwami za wymyślenie filmu w którym każdy drze mordę na każdego. Być może w celu jeszcze silniejszego wydobycia na wierzch nieznośnej amatorskiej maniery Nożyńskiego. Serio. Jeśli uważacie, że każda kwestia wypowiadana przez ludzi w życiu to kwestia życia i śmierci, kwestia być albo nie być, to jest to film dla was. Kochankowie drą japy na siebie, policja, bandyci, karki, dresiarze, dilerzy, managerowie, celebryci (mniej). A tam drą. Wyobraźcie sobie żyły na szyji, kropelki śliny znaczące wasze ekrany, czerwone i przepocone od wrzasku maski. Tak – oto film, w którym nikt nie pierdzieli się w tangu. Tylko szkoda, że to w ogóle nie jest straszne. To jak kabaret w Mrągowie (serio, nawet nie Opolu).
Wyobraźcie sobie film o bandytach, dilerach, narkotykach, celebrytach, film o łamaniu kończyn o zabijaniu, film pełen krwi, w którym boisz się tak naprawdę tylko raz. Jeden jedyny raz, kiedy mamy na ekranie razem obok siebie Więckiewicza i Frycza. Jednak groza w tym filmie jest jak gość, który przechodził akurat z tragarzami i jedynie w jednej scenie postanowił usiąść na chwilę, bo wszystkie Andrzeje i Roberty to fajne chłopaki – Bardzo was polubiłem. W pozostałych scenach groza okazała się niestety – personą non grata. Dlatego ten potok ..urew, ..ujów ...ierdolonych ...banych ...izd jest po prostu groteskowy. Jak przedstawienie kabaretu studenckiego. Jak kolonijny konkurs zadań na skecze o mafii. Jak pijany wujek na imieninach. Chyba, że macie jakiegoś serio wujka psychola. To on straszniejszy jest od tego filmu.
Nic tu nie jest prawdziwe. To potok scen, zlanych ze sobą na rachu ciachu, heja, heja robimy serial dla ejdż-bi-eja, jesteśmy fajni, pamiętajcie! Każe nam o tym bowiem pamiętać świetny casting, twarze, stylizacje, scenografia, zdjęcia, montaż i muzyka (WIELKI props za Siekierę – dobrze dobrane i mające sens, ukłon).
Jednak psychologia postaci, ich wzajemne relacje, jakaś wieloznaczność, świat, którego widz nie widzi, ale musi czuć, że on jest – to leży. I kwiczy.
Nie ma też czegoś, co zazwyczaj przykuwa do ekranu – suspensu. Niczego tutaj widzu nie będziesz ciekaw. Żadnych zagadek. Żadnych niepewności, zwrotów akcji (hehe, czego?), żadnych wolt i żadnych, ale to żadnych fałszywych tropów (hehe, czego?).
No potwornie umęczyłem się oglądając ten film. Tak tak Krzysek – mogłem wyłączyć, a nie wyłączyłem – ale nie poczytuj sobie tego za triumf i punkt na Twoją obronę. Pod Twoją obronę zanoszę błaganie. Nie czyń więcej takich dzieł, mój ty reży-panie. Oj. Nie czyń.
Tak. Książka lepsza.