Litościwie pominę fakt, że "Żołnierze wolności", to ekranizacja radzieckiego podręcznika historii o II wojnie i "laurka" dla współcześnie rządzących. Każdy wielkomożny kacyk środkowo- i wschodnioeuropejski miał w nim swój bohaterski epizod. Aż dziwne, że Fidela C. zabrakło. ;)
I bez tego, jest to obiektywnie oceniając zadziwiająco marny film. Przez wymuszoną konwencję paradokumentu wyszedł drętwy twór, ze sztucznymi scenami szytymi catgutem i nieznośnie statyczną kamerą. Namiętnie rozciągający dłużyzny gabinetowe.
Chwilami robi się groteskowo-straszny, jak w scenie gdy Bolesław Bierut śpiewa "Mazurka Dąbrowskiego" nad trumnami poległych ustawionymi na dziedzińcu zamku w Baranowie Sandomierskim. W takich momentach współczesny widz, mający choć trochę ludzkiej empatii, czuje się nieprzyjemnie rozerwany. Nie wie, czy śmiać się z realizatorów, czy płakać nad ofiarami drugiej wojny.
Z rzadka miewa to-to przebłyski przyzwoitego aktorstwa. Niestety, przypominają one szarpanie się człowieka uwięzionego po szyję w bagnie. Z góry skazane na niepowodzenia i śmierć w odmętach.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ekipa robiła ten film za karę, żeby potem dzieci za karę mogły go oglądać w kinie. :P Niestety, nie da się tego przełknąć jako czarną komedię. Chociaż po trzech piwach może się udać. ;-)
Szkoda, bo widać tam mnóstwo poniesionych kosztów i nie można temu czemuś odmówić rozmachu realizatorskiego. W sumie, trzeba było inaczej wydać te pieniądze... :-/
2/10.