Oglądam ten serial po raz czwarty i, wbrew powszechnemu przekonaniu, że pierwsze odcinki są pełne cringu, uważam je za prawdziwy majstersztyk! Choć wiele scen i gagów jest bezpośrednio zaczerpniętych z brytyjskiej wersji, w amerykańskim wydaniu zdecydowanie bardziej do mnie trafiają i chwytają za serce. Duży wpływ ma na to obsada, ponieważ każdy aktor doskonale oddaje charakter swojej postaci – począwszy od Steve’a Carella, a skończywszy na Leslie Davidzie Bakerze!
Po trzech pierwszych sezonach serial nieco zmienia swoją dynamikę: żarty stają się mniej bezpośrednie, a pranki – niestety – pojawiają się coraz rzadziej. Mimo to, oglądając The Office, często trzeba wstrzymać oddech i dać sobie chwilę, by przetrawić to, co właśnie usłyszeliśmy. I to właśnie jest najlepsze w tym serialu – wciąga i nie pozwala oderwać się od ekranu.
Kocham Michaela Scotta za jego zabawną, głupkowatą niezręczność i brak wyczucia sytuacji, które sprawiają, że często wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości. Jednocześnie, w jego postaci kryje się ogromna wrażliwość i pragnienie przyjaźni oraz miłości, jak u każdego z nas. Choć jego poczucie humoru bywa niezdarne, ofensywne i nietaktowne, widać, że stara się postępować z dobrą intencją, nawet jeśli przez swoją niewiedzę i niezręczność osiąga efekty, które raczej szkodzą niż pomagają. To właśnie ten kontrast sprawia, że The Office jest tak niepowtarzalne.
Genialny scenariusz, świetna gra aktorska i reżyseria – całość tworzy niezapomniane dzieło.