W mojej ocenie gorszy niż poprzedni, tutaj serial zaczyna się chyba bardziej rozmijać z rzeczywistością.
Wiem, że Piotr Cyrwus jest uznanym aktorem teatralnym, ale jego pojawienie się na ekranie wywołało mój radosny krzyk “Rysiu z Klanu!” (znowu pozdrawiam Bekę z Klanu!). Jako alfons wypadł świetnie, aż szkoda, że wypadł z ekranu tak szybko - dość dobrze ogrywali się nawzajem z Królikowskim. Bodo śpiewający piosenkę w knajpie, zamiast, tak jak marzył, w teatrze - bardzo dobrze ukazane zgorzknienie i utrata ambicji młodego aktora. Nie byłam jednak w stanie uwierzyć, że Ada wywołała w Bodziu aż taką reakcję - aktorka sztywno wypowiada kwestie, wkładając w nie mało emocji.
Szmul i Grzegorz jako towarzystwo dla Bodzia byli bardzo odświeżający: Sebastian Stankiewicz ma ogromny talent komediowy, który pokazał w umarłym śmiercią naturalną SNL Polska. Wspomnienie o braciach Warner wyszło nie do końca naturalnie, ale doceniam chęć rozbudowania świata przedstawionego.
Wosińska i Bonaszewski zdecydowanie najlepiej kreują swoje postacie: on przegrany, z bujnego życia playboya-artysty wrócił z podkulonym ogonem do żony, chory, ale zachowujący pozory, ona nieszczęśliwa, zobowiązana przez presję społeczną do zajmowania się mężem (ewentualnie można przypuszczać, że zostały w niej jeszcze jakieś szczątkowe uczucia, płakała po jego śmierci, ale nie było dość jasno pokazane), tęskniąca za synem.
Postać Mai Hirsch dołącza do klubu “Wszyscy pożądają młodego Bodo” - okej, dałoby się to przełknąć, gdyby podczas spotkania na wrotkach młody Eugeniusz, nauczony już, jak działa ten biznes, puszczałby oczko, że szanowna pani, mogę inaczej odpłacić, szmery-bajery, a tutaj to po raz kolejny kobieta niemalże wykorzystuje biedaka.
Scena, gdzie Bodo po raz pierwszy trafia na plan filmowy - bardzo kiepska, Bodo włazi na plan, przed kamerę i strzela focha, że go reżyser wyrzuca, no nie da się skomentować tego inaczej niż XDDDDDDDDDDD.
Kulminacyjny moment odcinka jest w mojej ocenie tragicznie nieudany. Nie tylko występ Bodo wypadł sztywno, nudno i bez emocji - chodził praktycznie w tył i w przód, a tancerki biegały dookoła niego (o ile lepiej Królikowskiemu wyszedł numer w pabianickim teatrze wuja z przypadkową aktorką-amatorką!), ale połączenie go ze śmiercią ojca wyszło jakoś niezgrabnie i bez sensu. W Glee miała miejsce podobna sytuacja - przeplatanie scen rodzenia dziecka przez jedną z bohaterek z “Bohemian Rhapsody”, wykonywanym przez chór szkolny, tam widać było zamysł i sensowny montaż. Gdyby chociaż piosenka wykonywana przez Bodo jakoś nawiązywała chociaż do wypalonej miłości, tragicznego romansu jego rodziców, mezaliansu, jaki popełnili - kupiłabym to, można byłoby się dopatrzyć tego, jak sztuka odbija życie, no cokolwiek. Trudno było zrozumieć, czym, poza urokiem Eugeniusza, zachwyca się jego kolega po fachu.
Odcinek oceniam na słabe 6 i sznurówkę.