Od jakiegoś czasu próbowałem rozgryźć co mi nie pasowało w przedostatnim odcinku Breaking Bad i dopiero po obejrzeniu finału dotarło do mnie, że chodzi o zmianę "nastawienia" w stosunku do Walta.
W "Granite State" mamy Walta totalnie rozbitego, zaniedbanego i to na początku nie wyzwala żadnych emocji - ot ma na co zasłużył, to musiało się tak skończyć. Ale wraz z dalszą częścią odcinka, a zwłaszcza podczas rozmowy z synem, ciężko nie poczuć jakiegoś cieplejszego uczucia w stosunku do niego. Mimo tego kim wciąż jest.
W finałowym odcinku tak naprawdę zostajemy przez twórców postawieni w podobnej sytuacji co z "Granite State" - ciężko w tym momencie Waltowi nie kibicować. Chcemy aby wszystkich załatwił, aby każdą kwestię rozwiązał, każdy wątek zamknął. Aż wreszcie finałowa scena w laboratorium. Nie wiem jak Wy, ale ja w tym momencie nie odczuwałem w stosunku do niego żadnych złych emocji. Tylko sympatię, etc.
Piszę to dlatego, że od momentu kiedy otruł Brocka jedyne czego dla niego chciałem to śmierci i upadku. Uważałem, że to jedyna rozsądna "kara" za to wszystko co zrobił, na zasadzie "zbrodni i kary". Bo przecież było wiadomo, że ten serial nie skończy się happy endem, a Walt będąc manipulatorem, kłamcą i po prostu skur@#$&^nem zasłużył na ten los. Jednak nie spodziewałem się, że obserwując jego upadek odczuję radość, ale podczas jego ostatniej drogi (dwa ostatnie odcinki) głównie sympatię do niego...
Zastanawiam się na ile jest tutaj specjalnego podejścia twórców, aby wraz z ostatnimi odcinkami BB wywołać u nas falę sympatii do Walta jako bohatera, a ile w tym ludzkiego odruchu - ktoś upada, chce coś naprawić, podnosi się itd.?
"Zbrodnia i kara" też się kończy "happy endem". Wprawdzie jest to tylko jedno zdanie, ale jednak...
Chodziło mi o ogólną zasadę, że każda zbrodnia nosi ze sobą możliwą konsekwencję kary, bez odwołań do książki ;)
Chociaż książkowe odwołanie jest dość ciekawym tropem, tam na końcu jednak jest odkupienie głównego bohatera. Tylko, że w przypadku Walta chyba nie ma co nawet myśleć o odkupieniu.
ja lubię Walta, i żadnej kary dla niego nie przewiduję, co najwyżej dla niektórych oglądaczy serialu, a to , że syn go się wyparł to jakieś brednie na użytek scenariusza, żaden kochający syn nie zmienia zdania o ojcu po opowieści wściekłej ciotki i jakimś zdarzeniu, inaczej prawdziwi mafiosi nie mieliby nigdy rodzin
ps. poza pieprzę ostro poprawność i obowiązkową kare, to dla frajerów z wypranym mózgiem, świat ma inne reguły działania, zwykle decyduje siła i lepsza pozycja
Walt się nie podniósł. On przyznał, że leży. Walt niczego nie naprawił, co najwyżej załatał i przyznał przed samym sobą, że konsekwencje jego czynów są nieuniknione. Dało mu to spokój ale na pewno nie uczyniło z niego dobrego człowieka. Zwróć uwagę na fakt, że proces 'łatania rzeczy' polegał kolejno na: szantażu dwójki przyjaciół z poprzedniego życia, otruciu z premedytacją Lydii i masowym morderstwie. Nawet jeśli wejdziemy w dyskusję o relatywizmie moralnym to ciężko będzie ostatecznie określić działania Walta 'dobrymi'. Fakt, że ludzie kibicują Waltowi nie jest winą Vincea Gilligana. To wina ludzi. Archetyp antybohatera ma wielką moc i sporo obnaża. Osobiście zachodzę w głowę, że tak wielu widzów trzymało kciuki za głównego protagonistę do samego końca, bo moją sympatię stracił już bodaj w pierwszym sezonie. Oczywiście tak jak każdy sporo zainwestowałem w Waltera bo to nieuchronna konsekwencja kontaktu z solidnym kawałkiem sztuki ale początkowa sympatia i współczucie bardzo szybko przerodziła się w ogromną ciekawość z lekką domieszką odrazy, konsternacji, szoku, strachu i całej masy innych mniej lub bardziej negatywnych emocji. Uważam swoje podejście za adekwatne choć oczywiście nie posiadam monopolu na tzw. 'rację'.
Prezentujesz gimnazjalną manierę pisania moralizatorskich wypracowań i nie chcę się nad Tobą pastwić bo staram się być wyrozumiały dla dzieci, więc mówiąc krótko - różnica między Waltem na początku a Waltem przy końcu polega na tym, że z popychadła stał się w końcu mężczyzną. Pojęcia dobra i zła nie mają tu nic do rzeczy. Może kiedyś to zrozumiesz.
Oceniam postawę wymyślonej postaci z serialu telewizyjnego. Nic więcej. Niezdrowo się tym podniecasz.
Ale jednak przyznasz, że ciężko nie kibicować jego poczynaniom w ostatnich dwóch odcinakach, czy lekko się wzruszyć podczas sceny w laboratorium - i tutaj, przynajmniej według mnie, jest trochę mieszania ze strony Gilligana. Mimo, iż Walt postępuje wciąż karygodnie i źle, to jednak wspieramy go, tak samo jak na początku - aby swoim złym postępowaniem, jednak postarał się uczynić dobro (uwolnienie Jessiego, pożegnanie z rodziną, podanie współrzędnych grobu Hanka) czy sprawiedliwych (zemsta).
Masz rację, Walter nie stał się nagle z powrotem dobry. Twórcy w sumie mieli racje, że na końcu nie jest to ani Heisenberg, ani też do końca nie jest to Walter. Nie ma tutaj jakiegoś powrotu do punktu wyjścia. Walter w końcu był szczery wobec innych, ale przede wszystkim wobec siebie i przestał bullshitować, że robi to dla rodziny, bo od dawna tak już nie jest. Kocha gotować i powiedzenie tego głośno, dało mu pewien spokój i ukojenie.
Słusznie też zauważyłeś że Walter w ostatnim odcinku zastraszył, otruł i zabił.
Twórcy zapomnieli przypomnieć widzowi, iż ten ma krótką pamięć. Ponadto gdyby widz był obiektywny - to wsadziłby Walta do jednego koszyka z Naziolami i nie kibicowałby nikomu. Chyba, że jest psycholem - wtedy wszystkim. Przecież odwracając sytuacje gawiedź kibicowałaby Jackowi. Człowiekowi zepsutemu do podobnego stopnia co nasz ukochany główny bohater. Myślę, iż wchodzą tutaj do gry nasze ukryte pragnienia - jak te Walta. Zerwać z życiem nic nieznaczącego człowieka, który tyra za ochłapy i zostać kimś. Pytanie czy ludzie traktują to jako (w pełni) serialową fikcje czy coś w ich głowach jest nie na rzeczy. ; p
Muszę przyznać, że przez cały serial kibicowałem głównemu bohaterowi - w przeciwnym razie nie potrafiłbym się tak wczuć. A było świetnie, pomimo, iż lubiłem również postać Jacka.