Co 10? odcinków musi się wydarzyć jakaś osobista tragedia. Jakiego trzeba mieć pecha?
Oglądam ten serial dla potyczek słownych, humoru, a ten odcinek miał inne założenia. Szkoda, bo mnie już po kilku sezonach te rzewne momenty przestały wzruszać.
Robią tragedię, by przyciągnąć widzów. Jakby była cały czas sielanka, to większość nie oglądała, by tego.
Ale masz rację to wkurzające, że ciągle któryś z bohaterów umiera.
A mnie mimo wszystko ciągle to porusza, narracja Meredith w połączeniu z fabułą odcinka skłania do wielkich przemyśleń- zresztą jak zawsze. tam jest tyle życiowej prawdy że nie da się opisać słowami, a muzyka jak zawsze dodaje klimat.
A jeżeli nie byłoby owych tragedii, to połowa ludzi narzekałaby, że serial stał się nudny, bez pomysłów i najlepiej go zakończyć.
A ja jestem zdania, że scenarzystom wyczerpują się pomysły na ciekawe zwroty akcji i poniekąd chwytają się brzytwy, co - co prawda powoli, ale jednak - zaczyna mnie nużyć. Tymczasem życie samo w sobie obfituje w tzw. małe trzęsienia ziemi - są rozstania i powroty, drobne i większe kryzysy, rywalizacja w pracy, lekarze mają bez przerwy styczność z ludzkimi problemami i dramatem: to jest pole do popisu jeśli chodzi o ciekawą fabułę, jak to było w sezonach pierwszym czy drugim. Niekoniecznie trzeba od razu sprowadzać na biednych rezydentów i the attendings kolejno śmierć jednego z kolegów, nowotwór i ucieczkę innej istotnej postaci, masakrę w szpitalu z udziałem psychopaty, zapadlinę w centrum miasta i wypadek samochodowy karetki na niebezpiecznym zakręcie. ;)