Cowboy Bebop
powrót do forum 1 sezonu

Jestem na tak

ocenił(a) serial na 9

Jak niemal niczemu i nigdy nie daję wyższej oceny niż 8/10 (co uważam za bardzo wysoką ocenę), plus zwykle jestem krytycznie nastawiona do LA i większość uważam za badziew, tak teraz stawiam dziewiątkę.

Tak, obejrzałam aktorskiego Cowboya z przyjemnością, jarając się tym nowym materiałem oraz nostalgią za oryginałem, i do wielu scen wracając kilkukrotnie. I dopiero teraz, z pewnym zdziwieniem, odkrywam falę wcześniejszych kontrowersji i hejtu, która przetoczyła się wokół planu zdjęciowego, i doprowadziła do błyskawicznej decyzji o kasacji drugiego sezonu.

Oryginał zachwycił mnie jako nastolatkę ponad dwadzieścia lat temu i po dziś dzień uważam, że jest to ponadczasowa klasyka anime; samej muzyki z CB nadal słucham regularnie. Miałam jednak bardzo otwartą głowę, jeśli chodzi o zmiany w materiale źródłowym. Jak dla mnie w produkcji Netflixa większość zmian broni się sama w sobie, tworząc zgrabną, ciekawie opowiedzianą i wewnętrznie spójną historię z równie ciekawymi postaciami.

Przede wszystkim, udało się zachować klimat oryginału. Luz, humor, melancholia i smutek – moja ulubiona mieszanka – non­‑stop się przeplatają, zgrabnie i w rozsądnych proporcjach. Humor, jak ten w oryginale, bywa mocno przaśny, są wygłupy, docinki i wulgaryzmy, jest poczucie, że serial sam siebie nie traktuje serio, jest głęboki cynizm, ale są też liczne momenty, które ukazują brudną, popapraną naturę rzeczywistości i związane z tym cierpienie. Przykładów jest mnóstwo, ale przypomniała mi się scena, w której Spike pali papierosa, wisząc głową w dół na tle reklamy burdelu, czekając, aż Jet go wciągnie, i jednocześnie śledząc bazę terenową Viciousa – dwa wątki, dwa światy, dwie twarze Spike'a, przeszłość i teraźniejszość… no ładnie to jest zmieszane, po prostu.

Cudownie klimatyczna jest też ta cała „retro technologia”, toporne pagery czy kasety wideo w erze hologramów i podróży międzyplanetarnych; kocham tę stylistykę i tutaj wypada ona mistrzowsko. Smaczków i nawiązań do oryginału w tej adaptacji znalazło się bardzo, bardzo wiele: cienie na ścianie podczas walki Spike'a z klaunem­‑zabójcą, rosyjski napis „nastojaścij folk­‑bluz” (wybaczcie moją koślawą transkrypcję, czytam cyrylicę, ale transkrypcji nie ogarniam; w każdym razie chodzi o „real folk blues”) w barze, w którym Vicious, Spike i Julia spotykają się na potrójnej randce, kostium Viciousa z elementami kormorana, samo śliczne odwzorowanie czołówki, itepe, itede, easter eggi na każdym rogu. Widać zresztą, że twórcy przykładali ogromną wagę do szczegółów, chociażby do kubków, z których piją postacie n­‑tego planu.

Fabuła zgrabna i sensowna. Bardzo mi się podobało, że choć w każdym odcinku mamy nowego przeciwnika zaczerpniętego z oryginału, to linie fabularne głównych bohaterów prowadzone są konsekwentnie i równolegle przez cały czas, a nie są wyciągane tylko z zaskoczenia i od święta, żeby potem znów zniknąć. Przeszłość Spike'a, starania Jeta, żeby zbliżyć się do córki, pogoń Faye za straconą tożsamością – to wszystko spaja fabułę tych dziesięciu odcinków, podobnie zresztą jak bieżąca historia Viciousa i Julii. Fabułę tę idzie z łatwością zrozumieć również wtedy, kiedy nie oglądało się oryginału. A rozwój wydarzeń w ostatnim odcinku – cóż, nawet nie mam nic przeciwko. Po pierwsze, jest to zakończenie częściowo otwarte, przygotowujące grunt pod drugi „świętej pamięci” sezon, ale główny wątek zostaje zamknięty, pewna historia dobiera końca, a nie urywa się w pół słowa. Po drugie, jest odpowiednio gorzko i boleśnie, zgodnie z klimatem oryginału. Po trzecie, Julia już wcześniej udowodniła, że umie trochę wyjść poza rolę ładnej dekoracji w luksusowym penthousie (to ona wprawiła w ruch cały przewrót stanu), a jej całkowite załamanie nerwowe było tylko kwestią czasu. Po czwarte wreszcie – tej wersji Viciousa zdecydowanie się to należało.
W świetle wydarzeń z końcówki mam jednak mieszane uczucia co do kasacji drugiego sezonu. Z jednej strony mi szkoda, skoro jedynkę oglądało mi się tak miło, ale z drugiej – to by się dopiero zaczęła niekanoniczna jazda bez trzymanki, autorska fabuła wymyślana w całkowitym odklejeniu od oryginału, nie licząc pewnie kolejnych „złoczyńców tygodnia”. I nie wiem, czy to już bym łyknęła z taką samą samą łatwością, jak sezon pierwszy.

Postacie i aktorzy także mnie kupili. W przypadku Spike'a i Jeta od początku byłam na tak – mieli masę chemii, zarówno między sobą, jak w stosunku do postaci, które odtwarzali. Spike był odpowiednio charyzmatyczny, wyluzowany i cyniczny, a jak było trzeba, patrzył się głęboko gdzieś w przestrzeń; przyklaskuję decyzji, żeby wziąć do tej roli dojrzałego faceta, a nie młodzika o gładkiej twarzy. Sam jego chód, zaczerpnięty z oryginału, robił mi dobrze. Każdego dialogu Jeta ze Spikiem też dobrze się słuchało. Sam Jet zagrany równie świetnie, a uzupełnienie jego postaci o córkę miało sens i dobrze wkomponowało się w resztę fabuły i relacji między trójką głównych bohaterów.

Faye i Vicious… No dobra, tutaj nie było aż tak różowo, ale przekonałam się i do nich.
True story: w domu moich rodziców nadal stoi szafa, której używałam jako nastolatka, a na drzwiach szafy od środka wciąż (!) wisi wydrukowany art z Viciousem. Ten poziom fanostwa, wiecie, rozumiecie. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Viciousa z Netflixa, taaak, przemknęła mi przez głowę myśl o profanacji, oczy zaczęły krwawić od jego wyglądu i strojonych min, miałam też skojarzenie z „Viserysem Targaryenem dla ubogich” – Vicious to podobny, narcystyczny bachor, tylko w cholerę brzydszy… Do ostatniej sceny nie mogłam NIE koncentrować się na tych jego krzywych zębach, ciemnych brwiach (podkreślających sztuczność białych włosów) czy dziurze w nosie. No ale. Gdzieś w połowie serii uznałam, że jest, jak jest, i prawidłowo. Vicious miał być złym typem – no to był złym typem. W tej wersji zdecydowanie nie zimnym psychopatą. Sadystą i popapranym chłoptasiem – owszem, ale trzymało się to kupy od strony psychologicznej, plus szacun za to, że dorobiono mu jakieś backstory, jako główny złoczyńca zasługiwał na ten dodatkowy czas antenowy.

Natomiast do do Faye – na początku wydała mi się irytująca, sztuczniejsza od pozostałych aktorów, ale przekonałam się do niej nawet szybko. Wizualnie też oceniam ją na plus. Tak, zdziwiłam się, że zrobili z niej lesbijkę (a może raczej bi, bo facetów też przecież komentuje na plus), tak jak dziwiłam się wielu innym zmianom, kiedy stykałam się z nimi po raz pierwszy, ale naprawdę nic mi to nie robi na minus; nie zmienia jej charakteru, definicji w postaci czy roli w fabule. Więc czemu i nie.

I ostatnia rzecz, która bardzo mnie cieszy: w polskiej wersji językowej widać niezłe napracowanko. Fakt, zgubiło się trochę żartów opartych na grach słownych, nie wszystkie kwestie brzmią tak samo „cool” jak w oryginale, razi nieco „Nieustraszony” vs „Vicious” (tu sama miałabym grubą zagwozdkę, jak rozwiązać ten problem), ale tłumaczenie jest zgrabne i tchnie klimatem oryginału. Już w pierwszym odcinku trafiają się też smaczki w postaci „ale panie kierowniku” czy zaproszenia na kremówki, reszta odcinków też trzyma poziom. Słuchanie aktorów w oryginale z jednoczesnym śledzeniem polskiego tekstu dało mi dużo przyjemności.

Mam cichą nadzieję, że może nie jestem jedyną fanką oryginału, której i dzieło Netflixa przypadło do gustu, ale nawet jeśli – trudno, a co się miło napatrzyłam na te dziesięć odcinków, to moje. ;)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones