Mi chyba najbardziej zal bylo Donny, ktora czwarty sezon miala ale... tylko teoretycznie,
bowiem caly czas cos ja przeslanialo, jak np. powrot Rose, i spadala na boczny plan, a
skonczyla najgorzej z towarzyszy, bowiem stracila pamiec.
Najbardziej przeżyłam odejście Donny. Dostała chyba najgorsze z możliwych zakończeń dla towarzyszy, wg mnie nawet gorsze od samej śmierci. Nie ma nic gorszego od zapomnienia o wszystkich przygodach, podróżach i samym Doktorze. I potem żyje normalnym, nudnym życiem się bez świadomości tego, co się zdarzyło, kogo się uratowało. Zdecydowanie wolę bohaterską śmierć towarzyszy niż utratę pamięci. Dlatego nigdy nie wybaczę RTD tego, co zrobił Donnie :(
Zdecydowanie najbardziej żal mi było Donny. Jednak swoją drogą to najgorzej ma sam Doctor. Zawsze zostawia wszystkich za sobą i zawsze będzie samotny. Wątek miłosny z Rose się ciekawie rozwiązał ale i tak został sam. Póki mają być robione kolejne sezony to nigdy się nie ustatkuje, nie zbuduje domu, posadzi drzewa i spłodzi syna :P
Ze starych serii:
pożegnanie Trzeciego Doktora z Sarą Jane ("A tear, Sarah Jane? Oh, don't cry...")
Z nowych serii:
pożegnanie Dziewiątego Doktora z Rose ("But before I go... I just want to tell you... You were fantastic!")
Oglądałam póki co tylko 5 i 6 serię. Najbardziej wzruszył mnie moment, w którym Doktor [Matt Smith], siedząc w Pandorice, miał wlecieć w sam środek wybuchu TARDIS, i pożegnanie Doktora z małą Amelią. Płakałam jak bóbr.
Z towarzyszy oczywiście Donna. Ten moment kiedy on był wyjaśnić to jej rodzicom, minął ją a ona go nie poznała, masakra. No i oczywiście samo pożegnanie z dziesiątym Doktorem. uwielbiałam Davida, on świetnie potrafi odegrać wzruszenie i zawsze gdy jest smutny chce mi sia płakaą, tak więc płakałam jak bóbr. A tymczasem Matt okazał sie równie, jak nie bardziej fantastyczny :)
ja też oglądałam tylko 5 i 6 sezon, w na finale 5 sezonu, ostatnie 10 minut płakałam jak nigdy na filmach czy serialach, po prostu masakra :)
Zdecydowanie Donny :( Moja ulubione towarzyszka Doktora. Była wspaniała a skończyła w najbardziej okrutny sposób. Już śmierć byłaby lepsza....
Zdecydowanie Rose! "Spalam Słońce, by móc się z tobą pożegnać", słodki Jezu, na niczym jeszcze tak nie ryczałam.
dopiero co oglądałam tą scenę na plaży w Zatoce Złego Wilka - przepiękna! serial oglądam od niedawna ale nie wyobrażam sobie bardziej wzruszającego pożegnania niż to. ciągle doprowadza mnie do łez...
Zgadzam się w pełni. Jeszcze nigdy tak nie ryczałam na żadnym serialu, nawet jak widzę ten fragment na youtube to nie moge usiedzieć spokojnie
Ja również się zgadzam. Na pożegnaniu z Rose ryczałam jak na niczym innym, nawet jak oglądam to kolejny raz...
Nigdy nie płakałem tak jak na pożegnaniu z Rose, ale ex aequo stawiam odejście Donny - chyba oczywiste.
teraz jestem już po pięciu sezonach. i rzeczywiście - pożegnanie Doktora z Donną było przejmujące, choć w inny sposób niż pożegnanie z Rose. po pierwsze - tylko Doktor cierpiał z powodu rozstania. po drugie - było coś strasznego w zapomnieniu tylu wspólnych przygód, takiej pięknej przyjaźni.
a tak troszkę z innej beczki - ja bardzo przeżyłam zmianę Doktora, mimo, że depresyjność Dziesiątego w czwartym sezonie była bardzo trudna do zniesienia i denerwująca. i aż się jakiejś zmiany chciało...
kazde pozegnanie było trudne ale po obejrzeniu 7 sezonu w kturym jest pozegnanie z Amy Pond Rory Williams w [s07e05]The Angels Take Manhattan to zmienicie zdanie
właśnie obejrzałam odcinek w którym odeszli Amy i Rory - wyciskacz łez, ekstremalny. ale paradoksalnie było to szczęśliwe zakończenie - dla nich, oczywiście. powinni być razem. a podróże z Doktorem nie mogły trwać wiecznie...
Tragicznym faktycznie nie można go nazwać, ale też bym nie powiedział, że takie całkiem dla nich szczęśliwe - utknęli bądź co bądź w przeszłości :)
utknęli w przeszłości (może gdzieś na przełomie XIX i XX wieku) a jednak razem. a co do tej przeszłości to podróże z Doktorem przyzwyczaiły ich do przeszłości, przyszłości, światów równoległych oraz innych galaktyk. więc to kilkadziesiąt lat wstecz nie wydaje się takim dużym problemem. ;)
Mnie tylko trochę działało na nerwy to, że już się zaczynali przyzwyczajać do swojego świata, poza tym żal mi ojca Roryego... Ale jakby nie patrzeć, żyli długo i szczęśliwie, a pewnie Moffat chciał coś wymyślić, żeby nie było żadnego "odwiedzania" (swoją drogą - szkoda, bardzo lubię, jak raz na jakiś czas pojawiają się tacy goście, jak na przykład Sara Jane). No i oczywiście żal Doktora, który tak się starał, a i tak ich stracił. W ogóle do kitu było, że za każdym razem, jak ktoś mówił w tamtym odcinku "zmieniamy przyszłość; po to są małżeństwa" potem okazywało się, że nie udało się nic zmienić.
A swoją drogą ojciec Roryego powinien poznać swoją rodzoną wnuczkę :D A może zresztą już ją zdążył poznać...
tak, Doktora zawsze żal. ale pożegnania z kolejnymi towarzyszami podróży są pewną stałą w jego szalonym życiu. a fanki oglądające serial mają nad czym wylewać łzy. ;)
a co do zdania: "zmieniamy przyszłość, po to są małżeństwa" to wydaje mi się, że uczucie Amy i Rorego bardzo wiele zmieniło. nie chodzi mi o ten jeden odcinek ale o rozwój ich wątku przez 2 i pół sezonu. byli świetną parą. :)
Pewnie, że w ogólnym sensie tak, chodziło mi raczej o bezpośrednie następstwa tych słów, kiedy Amy i River wypowiadały je w odcinku. Ostatecznie przecież w sumie Amy zmieniła przyszłość, bo Rory nie umierał w samotności...
była irytująca, ale takie odejście mu się nie należało - dostać promieniowaniem, by móc zdążyć się pożegnać ze wszystkimi no GODDAMMIT. Nie mogłam potem się zmusić do zaczęcia 5 sezonu z Mattem.
ta "agonia" Dziesiątego była straszna. moim zdaniem lepiej byłoby żeby przemienił się szybko, tak jak Dziewiąty. żadnego rozmyślania, pobolewania nad tym co odeszło, żadnego lęku - po prostu przejście. ani Doktor ani widz by się nie męczył.
oglądam serial dalej - w miarę szybko przeszłam z sezonu czwartego do piątego, teraz oglądam szósty. ale "Doctor Who" już dla mnie nie ten sam. tęsknię za Dziesiątym Doktorem (mimo jego przywar). jak dotrę do końca (połowy siódmego sezonu) to najpewniej wrócę do sezonu pierwszego, do "złotego wieku" Doktora (w moim mniemaniu ;)).
sezon pierwszy jest taki pocieszny :D zresztą 2-4 też. Odcinki Matta nie są już takie naiwne, ale przykro mi, że Tennant się nie załapał na tego "dojrzalszego" Doktora, tylko pozostał w tej konwencji. Nie umiem tego do końca wyjaśnić, ale wydaje mi się, że ta różnica między odcinkami z Mattem a resztą jest zauważalna :D
Różnica jest zauważalna, bo to od pewnego momentu już nie RTD tylko Moffat... Mi tego trochę brakuje, ostatecznie jakbym chciała oglądać coś serio, to bym sobie inny film włączyła, tak? A nie serial o gościu, podróżującym przez wszechświat w budce policyjnej. Lol.
A co do najbardziej wzruszających odejść - przede wszystkim Dziesiąty (i tak, UWIELBIAM ich za to, że się tak nad nim znęcali), zwłaszcza moment, kiedy spotyka nieznającą go jeszcze Rose. Następnie pożegnanie z Rose i to niedokończone zdanie (i uwielbiam moment, kiedy ja ryczę, Doktor ryczy i na scenie pojawia się Donna. WHAT?! XD)
Pożegnanie z River, kiedy ona go zna całkowicie, a on jej jeszcze nie też jest mocne. A ostatnio - pożegnanie Amy i Rory'ego. Też ryczałam.
Pożegnanie Donny mnie wkurza, bo wiem, że to ten rodzaj zakończenia, po którym nie ma szans, żeby się znowu pojawiła, jak Martha czy Sara Jane. A była chyba moją ulubioną towarzyszką. Może nie licząc Rose i River.
No dokładnie - pocieszny to świetne określenie :D Było odrobinę trolololo, ale moim skromnym zdaniem miał świetną atmosferę już od drugiego odcinka. Moja psiapsióła, którą zaraziłam whoviaństwem nie chce się z tym zgodzić i w zamian uwielbia sezony z Mattem. Tymczasem, tak jak LiannaMadej uważam, że powaga i nadmierne zawikłanie wątków przez Moffata raczej psuje odbiór serialu. Bo o ile we wcześniejszych sezonach mogłam przymknąć oko na wszelkie nieścisłości i w zamian pośmiać się z Dziewiątego, lub rozczulić i popłakać nad Dziewiątym, to teraz, niczym ta wredna ciotka, wyłapuję każdą sprzeczność i absurdalność. No bo skoro już się tak uparli, żeby rozwinąć akcję na tyle, żeby sprzedać to amerykańskim fanom sf, to oki doki. Kupuję to, ale pod warunkami. Mnóstwem warunków. I niestety, jak na razie przegrywają :/ Aczkolwiek Jedenasty jest akurat bardzo dobrą postacią, lepiej dopracowaną od dwóch poprzednich i w związku z tym też jestem niepocieszona :(
Odejście 9 doktora i pożegnanie z Rose z nowych serii starych niestety nie oglądałem a szkoda :(