Będzie długo
Serial sex and the city bardzo lubię. Miał swoje wady, ale był dobrą rozrywką. Nie oglądałam odcinków premierowo, ale domyślam się, że serial doprowadził trochę do poluzowania obyczajów związanych z seksualnością. Z resztą w ogóle mial wpływ na popkulturę (moda). Jego siłą napędową były dialogi - głównie teksty Samanthy i Mirandy.
Mój ranking bohaterek to Samantha>Miranda>Charlotte>>>Carrie, a jeśli chodzi o sezony to 1-4 były dobre, w 5 i 6 czegoś już brakowało, za dużo tego flexu i życia w bańce. Filmy natomiast... jedynka, fakt, była różowa, ale this is Hollywood. W porównaniu do serialu wszystko było cukierkowe, trochę odcinanie kuponów od czegoś co się sprzedaje. Ale moim zdaniem jeśli traktować go jako zamknięcie historii, zwłaszcza ostatnia scena z 50tką Samanthy - moim zdaniem dobrze spełnia zadanie. Dwójka była juz totalnie niepotrzebna - jeszcze bardziej lukrowana, a do tego to kręcenie beczki z różnic kulturowych w drugiej połowie. Jak to? Ludzie gdzieś daleko żyją inaczej niż my w NY? I jeszcze do tego te ubrania. Ugh
Przechodząc jednak do AJLT.
Rozumiem posunięcie ze śmiercią biga. Twórcy chcieli skupić się na relacji Carrie z samą sobą. Pamiętacie ostatnią scenę SATC? Ona dokładnie o tym tam mówi. Z resztą podobno 3 część filmu miala być właśnie o tym, że Big umiera.
Brak Samanthy, tu już jest gorzej. Tak jak i z "usunięciem" Stanforda, rozumiem, że nie chciano uśmiercać aż tylu bohaterów na raz. Ale no kurde. Jak bardzo takie obrażanie się za byle gówno nie pasuje do Samanthy, którą znaliśmy.
Carrie pozostała taka jaka była, egocentryczna. Ona nawet nie płacze za mężem. Jej żałoba po jego śmierci nie umywa się do tamtego dramatu, kilkudniowego nie wychodzenia z łóżka, nie jedzenia po przerwanym ślubie. Poza tym, jak pustym trzeba być, żeby martwy mąż zajął sobie miejsce w szafie razem z twoimi ukochanymi bucikami.
Charlotte - nic odkrywczego nie powiem. Zawiodłam się tylko, że nadal nie podjęła żadnej pracy. Przecież ona tak kochała swoją galerię. Jej postać zatrzymała się w miejscu.
Miranda. Tu jest najgorzej. Również rozumiem poniekąd posunięcie twórców, żeby wprowadzić trochę chaosu w jej życie, chęć zmian. Tylko że finalnie dostajemy zagubioną, sfrustrowaną, nieracjonalną kobietę. Ta najbardziej stąpająca po ziemi miranda. Typiarka antyromantyczna, która nie lubiła tej różowej otoczki związku, szukania księcia na bialym koniu. Ona rzuca wszystko, łącznie z synem i leci za swoją nową miłością. Dodatkowo, przecież nie była kiedyś w związku z czarnoskórym lekarzem, teraz przeszkadza jej że profesor ma warkoczyki.
No i jeszcze nieszczęsny Steve. Facet młodszy (!) od mirandy, mimo to mentalnie w wieku 80 lat. Już naprawdę nie chodzi mi o niedosłuch, życie jest różne. Ale np ta scena na jakimś targu, gubi się, chodzi gdzieś pomylony, szuka portfela. Naprawdę chyba mieliśmy uwierzyć że on jest od reszty starszy o całe pokolenie. A na końcu, żona (od prawie 20 lat) nagle zostawia go bez słowa i wątek ucięty. Nie zasłużył nawet na słowo wyjaśnienia czy pocieszenia, ani od mirandy ani od Carrie, którą przecież pytał czy coś wie.
A teraz tak ogólnie. Dużo się naczytałam, że "twórcy chcą naprawić błędy przeszłości" z tym brakiem różnorodności wszelakiej. Tylko dlaczego wplatanie nowych (czarnych) bohaterów nie może odbyć się płynnie, tylko trzeba zaznaczać na każdym kroku
a) że Charlotte i Harry mają samych białych znajomych - o Boże!
b) miranda nie może uwierzyć że wykładowca ma warkoczyki - kyrie elejson!
Dość mam też tego pierdzenia, że oni wszyscy są tacy starzy. 3 główne bohaterki mają ok 55 lat. Samantha w 2gim filmie miała 52, dostrzegacie jakieś różnice?
I cherry on top, milion wątków, które do niczego nie prowadzą.
- milion dla natashy
- zdjęcie psa
- hasło do kompa
- kupno mieszkania przez Carrie
- pikanie czegoś w chacie
- "flirt" z tym fizjoterapeutą czy kto to był
- operacja plastyczna Antonyego
- pisanie nowej książki
- chat z samanthą