Naszły mnie refleksje po obejrzeniu ostatniego odcinka "The Time Travellers"... Scena, w której Ted "rozmawia" ze swoją przyszłą żoną stojąc na progu jej mieszkania
faktycznie jest wzruszająca, i (tak myślę) daje pewne wskazówki co do tego, co w przyszłości stanie się z jego żoną. Inna rzecz, że twórcy serialu już tyle razy nas zwodzili, e
nie zdziwiłabym się gdyby tak było i tym razem, ale...

W scenie opisanej powyżej Ted mówi, że bardzo ją kocha i zawsze będzie ją kochać, nawet po śmierci. Wspomina, że chciałby spędzić z nią dodatkowe 45 dni, tak jakby to
miało jakieś wielkie znaczenie - więc może ma. Pewnie nie odkryłam Ameryki, ale wydaje mi się, że Ted nie bez powodu opowiada swoim dzieciom, jak poznał ich matkę -
może ona już nie żyje...? Wiem, głupie :P

Pamiętacie odcinek, w którym Ted i Barney idą do baru na dzień Świętego Patryka? Ted idzie przez bar i przypadkowo wchodzi w drogę jakiejś dziewczynie, to trwa tylko
chwilę... W sumie to po co robić taką scenę, jeśli ona nie ma żadnego znaczenia? Może to właśnie jest ta matka? Nie wiem czy mi się tylko zdaje, czy w tym odcinku Ted
mówi, że tego dnia jego zona też tam była, i to wtedy właśnie on zabrał jej parasolkę, którą zostawiła w barze. Wiem, może to tylko taki chwyt twórców serialu, ale kto wie? :)

Co o tym myślicie?