Zastanawiam się, co się stało ze scenarzystami, że nagle tak okropnie zaczęli traktować wszystkie
rozstania. Wcześniej postacie cierpiały, nie mogły dojść do siebie, tęskniły, czuły się nieswojo, tak
jak normalni dorośli ludzie, którzy kończą związek, z którym wiązali różne nadzieje. A teraz?
Planują ślub, wszystko super i wielka miłość, nagle stwierdzają, że się rozstaną i wszystko jest
ok. U Barneya jeszcze starają się kombinować, ale no cholera, rozstanie Teda i Victorii? Porwał ją
sprzed ołtarza, wszystko było idealnie, oświadczył się jej, po czym z dnia na dzień wszystko mu
przeszło. Gorzej niż dzieci.
Scenarzyści po prostu już sami nie wiedzą co robią. Dlatego tak ostatnio kręcą. Bez sensu.
Nie sądzisz, że Ted powinien już przywyknąć do rozstań? Ile on już ich przeżył? Robin... Victoria... znowu Robin... Stella... Zoey... znowu Robin... teraz Victoria... Ja bym się zirytował gdyby scenarzyści bawili się w Cierpienia młodego Wertera i robili wielki dramat przy każdym rozstaniu. Poza tym przeżył już chyba 7 rozstań, a był w stałym związku tylko z czterema kobietami! Chciałabyś, żeby opłakiwał tą samą osobę dwa razy? Teraz dramatycznych momentów szukałbym gdzie indziej. Pamiętasz jak Robin dowiedziała się, że nie może mieć dzieci? To dopiero było... łał...
Nie chodzi nawet o to, że ma przez 5 odcinków płakać, tylko o to, że ludzie nie rozstają się w taki sposób - oświadczam się, chcę żebyś została moją żoną, o jednak nie chcę z tobą być, nara.
No to fakt. Chociaż rozumiem motywy Victorii, trochę nierealistycznie nagle się rozstali. Tak samo było z Norą, Quinn i Kevinem. Niektórym nawet całkiem dobrze się powodziło, więc te rozstania nie miały sensu, ale znowu - w sumie wiemy, że na końcu Barney będzie z Robin, a Ted z nieznaną nam jeszcze postacią, więc im szybciej skończą te wszystkie nieprzyszłościowe relacje tym lepiej. Jeszcze została do rozwiązania relacja Barneya z otyłą koleżanką Robin, chociaż tu spodziewam się głębszej intrygi...