Ja mam zdanie, które jednocześnie łączy opinie zadowolonych i niezadowolonych z finału.
Ja byłem fanem Teda i Matki, uważałem, że Robin blokuje go w poznaniu kogoś wartościowego -
czyli siłą rzeczy powinienem być tym rozczarowanym, ale rozumiem twórców.
Mimo, że reżyseria i montaż finału były potworne to płynie z niego ciekawa lekcja. Finał pokazał
jakie jest życie. Otóż życie to nie komedia, w latach młodości może i tak myślimy, uganiamy się za
głupotami, mamy ambicje, marzenia, oczekiwania. Wielu z Was pewnie uważa, że to Robin była
tą jedyną. Ja bym tutaj w ten sposób jej nie wyróżniał. Tracy była miłością jego życia, ale Robin
też - i mimo, że ja jej nie lubiłem to Ted kochał ją cały czas :-) Tracy nie była dodatkiem do historii,
bez niej nie byłoby tego wszystkiego.
Całkiem fajnie to ująłeś. Ja tylko dodam, że koncepcja, w której ojciec opowiadałby dzieciom historię poznania ich matki, aby przede wszystkim zrozumiały jak bardzo ważną osobą w życiu Teda jest Robin i (podświadomie) poprosić ich o akceptację ich związku jest po prostu świetna. Wykonanie co prawda ma sporo niedociągnięć, ale już wybaczam twórcom. Duże uznania też za odwagę, bo myślę, że dobrze sobie zdawali sprawę jak bardzo negatywne oceny będą towarzyszyły temu finałowi. A mimo to zrobili to po swojemu, tak jak sobie zakładali od początku.
Tracy niby była miłością jego życia, ale tego trzeba już się domyślić - nie było to zbytnio wyróżnione w serialu, bo było wciśnięte w ostatni odcinek. Więc nawet jeśli to trochę przekonało widza, że Ted i Tracy byli sobie przeznaczeni, wciąż myślę, że cała historia kręciła się wokół Robin. A ta ostatnia scena? "Walić matkę, przecież umarła, idź do Robin"?! To chyba rozczarowało mnie najbardziej...
Nie rozumiem całkowicie zarzutu o reakcji dzieci...
Miały mu powiedzieć: "Nie, nie zgadzamy się! Gnij w samotności do usran** śmierci."?
Przecież:
1. Od śmierci matki minęło AŻ 6 lat, więc to całkiem dużo czasu.
2. Dzieci siłą rzeczy nie miały zbyt dużo czasu na jakieś silne związanie się emocjonalnie z matką.
3. Zapewne widziały, że "coś się święci" i najzwyczajniej w świecie chcą jak najlepiej dla swojego taty...
Nie, to dobrze, że dały mu "przyzwolenie". Ale mogły powiedzieć coś innego, np. Tato, przecież wiemy ile się nacierpiałeś przez te wszystkie lata...myślisz, że łatwo nam patrzeć na to jak cierpisz, jak wpatrujesz sie w puste miejsce przy stole wigilijnym, ja ukradkiem wpatrujesz się w zdjęcia mamy? Ciocia Robin jest w porządku, więc jesli ma Ci dac szczęście to zadzwoń do niej. I tak żadne z nas nigdy nie zapomni o mamie, zawsze będzie nam jej brakowało, ale już czas żebyś stanął na nogi, zycie toczy się dalej... mama nie chciałaby, żeby twoje życie toczyło się tylko wokół nas, pracy i cmentarza gdzie ją odwiedzasz niemal codziennie.
Nie mówię, że wszystko, ale mogły powiedzieć cokolwiek w tym stylu, co dawałoby jakąś myśl, że Tracy naprawdę nadal była najważniejsza w życiu Teda. Dosłownie jedno zdanie by wystarczyło. A one zareagowały tak jakby właśnie wygrały na loterii.
Pewnie masz rację, tyle że niesłychanie ciężko jest ująć 6 lat, zwłaszcza tak burzliwych emocjonalnie w kilku scenach. Jak wspomniałem reżyseria nie była najlepsza, ale sam zamysł bardzo ciekawy. I wydaje się, że można szukać na siłę czy któraś była "najważniejsza". Obie są najważniejsze.
Wydaje mi się, że twórcy chcieli pokazac własnie to co napisałeś w ostatnim zdaniu. I właśnie dlatego tak bardzo nie podoba mi się ten finał.
Ja jestem osobą twardo stąpającą po ziemi jeśli chodzi o związki, nie pisałam nigdy miłosnych wierszyków, nie oczekuję od faceta grania mi na gitarze i pisania smsów co 5 min, wręcz nie lubię przesadnego romantyzmu. Ale mimo wszystko wierzę w jedną, jedyną prawdziwą miłość. Jeśli ktos ma szczęście to ją znajdzie, jeśli nie to nie, ale nie wierzę, że mozna kochac jednocześnie 2 osoby. Jęsli kiedyś miałabym wyjść za mąż a dowiedziałabym się, że mój narzeczony kocha mnie całym sercem i w ogóle... cały świat we mnie widzi i nawet zycie by za mnie oddał, ale jednocześnie kocha inną - to posłałabym mu tak wielkiego kopa w tyłek, że wylądowałby na księżycu i więcej by mnie nie zobaczył. To jest po prostu obrzydliwe, zakłamane, bardzo nieuczciwe, samolubne i fałszywe. Samolubne dlatego, bo jeśli kogoś kochasz to walcz o niego do końca, albo bądź sam dopóki ci nie przejdzie zamiast oszukiwać kogoś innego, że jest twoją miłością podczas, gdy w sercu masz nadal kogoś innego - bo ta druga osoba ma prawo do bycia z kimś, kto jej da z siebie 100% uczucia. jakby mój mąż pod koniec zycia powiedział, że miał w życiu 2 tak samo ważne miłosci, mnie i powiedzmy jakąs Mariolkę, to bym go zatłukła. Z nicka wnioskuję, że jesteś facetem - chciałbyś, żeby Twoja żona kiedyś powiedziała, że nie jesteś jej jedyną miłością, tylko na równi kocha/kochała jakiegoś Adama i w sumie to nie umiałaby wybrać kogo bardziej? Dla mnie takie zachowanie byłoby po prostu okrutne.
Hmm, dzisiaj sobie obejrzałem pilota HIMYM i tam pada taka kwestia Teda:
"[...] Do tego Marschall znalazł miłość swojego życia. Nawet jeśli byłbym gotowy, ale nie jestem, ale jeśli bym był, więc dobra, jestem gotowy. Gdzie ona jest?"
No i dalej ujęcie na Robin z komentarzem: "I oto była" ;D
Cóż, tak sobie myślę, że to jest jednoznaczne określenie Robin jako "tej jedynej" dla Teda. Czy Tracy powinna mieć pretensje do Teda, że wciąż kochał Robin?
Myślę, że nie. Ted (mimo, że wciąż miał Robin w sercu) to odpuścił ją sobie i ostatecznie związał się z Tracy. Nie porzucił jej, mimo, że miał ku temu powód (wolna Robin). Do końca przy niej pozostał. Warto też przypomnieć, że przecież Tracy też nie miała w swoim sercu miejsca tylko dla Teda. I nie powinna mieć pretensji z zaświatów, że Ted (po 6 latach) wrócił do swojej starej miłości. Równie dobrze o to samo mógłby się pogniewać Max ;p
wiadomo, że z zaświatów nie powinna mieć pretensji ;) Nie chodzi mi o to, że Ted chce ułożyć sobie życie po 6 latach żałoby, tylko właśnie o ten czas, kiedy żyła. Pewnie twórcy przewidzieli, że może spaść na nich hejt nie z tej ziemi, więc pokazali, że Tracy też miała kiedyś wielką miłość i ją straciła, zeby nie wyszło że ona była cała dla teda, a on odwrotnie - związał się z nią myśląc jeszcze o innej. Na 100% ta historia z Maksem tylko po to została pokazana, żeby trochę to wszystko załagodzić. Niestety, na mnie ten zabieg za bardzo nie podziałał ;) Wkręciłam się w to całe poszukiwanie właścielki żółtej parasolki :) Chciałam, żeby Ted znalazł w końcu szczęście i zrozumiał, że Robin to był tylko epizod, który musiał się wydarzyć, żeby w końcu poznał Tracy. A tu masz babo placek, ostatecznie i tak jest z Robin.
Moja kolezanka zmarła rok temu będąc w ciąży z pierwszym dzieckiem, teraz z kolei umiera na raka mąż mojej innej koleżanki (facet ma dopiero 25 lat), lekarze praktycznie już nic nie robią bo nie ma szans na przeżycie. Oczywiście pozytywne zakończenie jakiegoś serialiku nie zmieniłoby mojej rzeczywistości, ale kurcze... na kilka sekund by mnie podniosło na duchu. Nie wierzę w to, że tylko ja jestem świadkiem tak smutnych wydarzeń w prawdziwym życiu, czy naprawdę musimy to jeszcze oglądać w serialach komediowych? Co jest złego w szczęśliwych zakończeniach? Nie dość, że tak rzadko się zdarzają w prawdziwym zyciu to jeszcze nie mamy prawa ich oglądać w telewizji? Najwyżej kilka osób by powiedziało, że zakończenie ich nie poruszyło i zakończyło się zbyt słodko. No i co w tym złego? Jak ktoś chce goryczy i złych zakończeń to niech spojrzy na to co się dzieje na świecie.
To się może wydawać idiotyczne, bo to tylko fikcja, nigdy nie było zadnego Teda ani Tracy, dyskutujemy tylko o wymyśle jakiegoś reżysera, więc wiem, że to głupie, ale ja naprawdę potrzebowałam szczęśliwego zakończenia - choćby w ulubionym serialu. No ale nie, to widocznie zbyt wielkie wymagania. Naprawdę nie rozumiem co jest złego w szczęsliwych zakończeniach. Od czasu zakończenia "Zagubionych" zrobiła się jakaś dziwna moda na kontrowersyjne zakończenia.
Odnośnie Maxa to też mam takie wrażenie. Tylko, że mi to wystarczy w przeciwieństwie do ciebie, a szczerze powiedziawszy nigdy nie przepadałem zbytnio za matką, więc mi jej nie szkoda ;)
Zakończenie nie było szczęśliwe, ale nie było też smutne. A już wybacz, ale nie chce mi się powtarzać cały czas tych samych argumentów, szczególnie tobie ;)
Aha, no i widzę, że i ty w jakiś sposób przekładasz wydarzenia z serialu na swoje życie. Wiem, wiem, tylko po to, aby "podnieść się na duchu", ale i tak całkiem niepotrzebnie. Każda historia miłosna jest indywidualna. Pozdrawiam.
"szczególnie tobie" hahaha :) Nie no, czuję się wyróżniona a już na pewno zapamiętana :)
Nie tyle przekładam na własne życie co po prostu... nie wiem sama jak to wytłumaczyć... jak ktoś chce się pośmiać to opowiada sobie z kimś opowiada dowcipy albo oglada komedię, jak ktoś chce się bać to ogląda horrory, jak ktoś chce popłakać to ogląda jakiś wyciskacz łez... Tak na nas działają filmy chociaż wiemy, że one się nie przekładają na nasze zycie. Nie jestem chyba jedyna, na którą oglądane filmy mają chwilowy wpływ. W przypadku HIMYM - oglądałam go po to, by się pośmiać i obejrzeć fajną historię a ostatecznie dostałam cios"nożem w plecy":) Ale nie jest ze mną aż tak źle, po prostu wyładowuję swoje żale tu na forum, tak naprawdę nie żyję życiem bohaterów z filmów :) Tylko patrząc na to co się dzieje na świecie, na osoby w moim wieku, które żegnają się z życiem bo nie ma już dla nich ratunku - naprawdę nie potrzebowałam już oglądać kolejnej śmierci w serialu.
Może się to wydawać dziwne, ale nawet miło mi się z tobą rozmawiało, choć nie zgadzaliśmy niemal z niczym, logicznie przedstawiasz argumenty - żeby nie było, że ich nie pamiętam albo nie rozumiem :) Bardzo fajnie przedstawiałeś swój punkt widzenia. Ja rozumiem twoje argumenty - po prostu inaczej odbierałam ten serial i mam swoje argumenty za tym, że to zakończenie mogłoby być lepsze i że nie musieli nikogo zabijać w finale i robić z Teda faceta kochającego 2 kobiety naraz.
Pozdrawiam :)
Zakończenie nie było smutne ani szczęśliwe. Było słodko-gorzkie, jak życie. Z perspektywy wieku inaczej się na to patrzy. Cieszę się, że było takie zakończenie, bo pokazało, że mimo cierpienia wokół jest nadzieja i nie trudno ją złapać.
A o zakończeniu Zagubionych nawet nie wspominaj, bo do dzisiaj nie mogę wyprzeć z pamięci tego czegoś co zniszczyło lata serialu.
Mogli podejść do sprawy uczciwie i zacząć serial od tego jak Ted wraca z dziećmi z pogrzebu ich mamy, albo np. jest rocznica śmierci i on chce im opowiedzieć ich historię. Wtedy serial oglądałoby się zupełnie inaczej, a przede wszystkim nikt nie czułby się oszukany na sam koniec. Był taki motyw w "Wodzie dla słoni". Główny bohater już jako staruszek opowiada historię swojej miłości do jakiejś kobiety. Od początku widzowie wiedzą, że ona w momencie opowiadania już dawno nie żyje. Mimo tego, świetnie oglądało się ten film, to było wręcz bardzo wzruszające kiedy człowiek zdał sobie sprawę jak pięknie ten staruszek opowiada o swojej ukochanej pomimo tego, że już ją stracił bezpowrotnie.
Jeśli scenarzyści HIMYM byli tacy pewni, że historia Teda i Robin i pozostałej paczki tak przyciąga widzów to trzeba było tylko na to postawić, a nie robić sztuczne zamieszanie z poszukiwaniem właścicielki żółtej parasolki. Dobrze wiedzieli, że motyw Matki przyciąga widzów i przeciągali to jak mogli, jednocześnie wiedząc, że i tak ja zabiją w finale. To zwyczajnie nieuczciwe i podobnie jak tysiące innych osób czuję się oszukana. Gdybym wiedziała od początku, że Ted opowiada o zmarłej żonie żeby oddać jej swgo rodzaju hołd pamięci czy coś w tym stylu, to jakoś bym się pogodziła z tym finałem.
Miłość nie sługa. To, że kochał wciąż Robin zostawił dla siebie (tak przypuszczam). Przecież, jestem pewien, że gdyby Tracy żyła nie spotykałby się z Robin. Taka miłość to raczej brzemię, które musiał nosić będąc z Tracy. Był gotów przeprowadzić się do Chicago, by nie przeszkadzać w jej związku z Barneyem. W końcu okazało się, że to Robin wiele podróżowała i nie miała czasu na dawne spotkania "gangu". Jak najbardziej można kochać dwie osoby, inaczej - ale można. Oczywiście dla drugiego partnera może być to ciężkie - Ty byś pogoniła, ale są osoby, które mogłyby się z tym pogodzić.
mógł poszukać sobie innej, powrót do byłej dziewczyny, która kochał przez 25 lat podważa prawdziwość uczuć do ich matki.
ja bym się obraziła.
a pisanie, ze dzieci nie miały czasu na emocjonalne związanie się z matka uważam za mocna przesadę.
powiedz dzieciom w domach dziecka by przestały tęsknic za matkami, których nawet nie poznały.
stracic matke w dzieciństwie to ogromna, kolosalna trauma.
Jak można tęsknić za kimś, kogo się nie zna?
"mógł poszukać innej" - no też genialne stwierdzenie, wpasowane w ogólny schemat myślenia: "mógł zrobić wszystko, byleby nie wrócić do Robin".
tak, mógł zrobić wszystko byleby nie wracać do Robin.
nie wierze, no po prostu nie wierzę ....wiec uważasz, ze te sieroty z domów dziecka mają jakieś halucynacje, gdy tęsknią do rodziców? dzieci którym umarł rodzic tez udają i kłamią?
gdzie twoja empatia? co z tobą jest nie tak?
Coś tu chyba mylisz pojęcia. Dzieci z domów dziecka nie tęsknią za rodzicami, a odczuwają ich brak. Ot, taka subtelna różnica.
odwracasz kota ogonem.
"dzieci siłą rzeczy nie miały zbyt dużo czasu na jakieś silne związanie się emocjonalnie z matką." co za bzdura ...
zabierz 6latka od matki na 20 minut i zobacz jaka histerią zareaguje...a co dopiero śmierć.
ty nie masz dzieci prawda? od razu widać.
z mojej strony dyskusja się wyczerpała.
Nie mam dzieci, ale sam jestem osobą, która większość życia (a przynajmniej dzieciństwa) spędziła bez ojca. I jakoś do tej pory nie jestem z nim zbyt bardzo związany emocjonalnie.
Natomiast widzę, że znowu dyskutuję z jakąś osobą, która oczywiście musiała już to przeżyć, więc wie lepiej... po prostu widzę na tym forum samych wdowców i samotne matki...
przykro mi z twojego powodu. nie znam twojej historii, nie wiem co spowodowało, ze czujesz to co czujesz i nie będę w to wnikać, bo to twoje życie.
nie wszyscy natomiast reagują tak samo. jednak zdecydowana większość w obliczu śmiertelnej choroby matki, utratę rodzica przeżywa dość mocno. nawet i po 50 latach. dlatego ta reakcja dzieci razi bo jest nienaturalnie zagrana. i tyle.
dzięki za dyskusje.
Ale relacja z ojcem i relacja z matką się różnią.
Odchodzimy od tematu!
Stuprocentowo zgadzam się z Canberrką.
ja uważam, że te zakończenie byłoby dobre, gdyby inaczej rozegrali 9 sezon. mam 20pare odcinków z przygotowań do ślubu, a 1 odc z dalszego życia z matką i reszty bohaterów. powinno być raczej na odwórt. np. każdy odcinek to jeden rok małżeństwa i na koniec śmierć matki i zwiazek ted-robin
ja jakoś odczuwam niedosyt przez takie a nie inne zakończenie... jakby ten cały serial nie miał większego sensu.. moim zdaniem przez to, że za krótko ta matka z nimi była. powinna być chociaż w jednym sezonie albo kilku odcinkach i to bardzo wyraźnie pokazana powinna być ich miłosć. to, że się dobrali jak w korcu maku. obydwoje mieli dziwne hobby.