Facet nie kryjąc się dobrą chwilę sam wali do całej kompanii, a szkopy giną jak kaczki, bo nie mogą się
zdecydować, żeby do niego wygarnąć. By było śmieszniej to ponoć SS-mani, o których zawsze mówiono i
pisano, że nie łatwo było ich złamać.
Nie chce mi już się grzebać ale już si e ten temat przewiną i niemieckie źródła potwierdzają wersje amerykanów.
Żeby była jasność. Wierzę, że w przekazach tak mogło to wyglądać, ale kłóci się to z jakąkolwiek logiką.
Akcja zaczyna się od niespodziewanego i nieplanowanego ataku na niemiecką flankę zakończonego sukcesem. O.k. można to zrozumieć.
Ale jakim cudem Amerykanie ponawiając atak następnego dnia PONOWNIE zaskoczyli Niemców atakując z tej samej strony?! Zwłaszcza, że dobrą minutę przed atakiem Amerykanin na szpicy zastrzelił jednego Niemca, co z pewnością słychać w promieniu kilometra (jak zresztą każdy strzał). NIKT nie usłyszał? Miałem wrażenie, że Niemcy zorientowali się, że są atakowani dopiero po stracie połowy kompanii. Major dowodzący batalionem nie zdążył przez resztę nocy kazać żołnierzom się obrócić? Jeśli nawet źródła tak mówią, to jednak byłbym wobec nich sceptyczny.
Ten motyw opisano na podstawie zeznań świadków w tej grubej książce "D-Day". Mam ją i rzeczywiście jest tam taka historia. Mnie bardziej dziwią sceny w lesie w Belgii. Amerykanie idą się wysrać, trafiają na Niemców. Niemcy idą się wysrać, trafiają na Amerykanów. Jak człowiek chciał się wysrać w warunkach polowych, to nie leciał pięć kilometrów. Z tego by wynikało, że oni siedzieli krzak w krzak. Ale serial mocny, jeden z najlepszych, jakie oglądały oczy moje.
Fakt, niby wygląda to dziwnie, ale jakoś łatwiej mi uwierzyć w to (ponoć pole walki potrafi być niezłą szachownicą), niż w to o czym pisałem powyżej, skoro jednak ktoś z uczestników to potwierdza...
Cóż, nie będę sie upierać.
Mnie się podoba tok, że w serialu nie ma aż tylu scen batalistycznych. Za to pokazano emocje żołnierzy i absurdy towarzyszące spotkaniom pomiędzy Niemcami a Amerykanami. Czasami wpadali na siebie i któraś ze stron nie miała ochoty na walkę. Co robili? Jedno spojrzenie i się rozchodzili.
Udowadniali tym, że są mądrzejsi i bardziej cywilizowani od polityków, nie chcąc się za nich wyrzynać zawsze i wszędzie.
To jest dramat wielu wojen. Stare świnie z politycznych gabinetów wysyłają na wojnę dzieci i młodzież. Amerykanie jedynie nie brali do niewoli żołnierzy SS. Rozstrzeliwali ich od razu. Nie było oficjalnego rozkazu, ale dowództwo wiedziało, że Amerykanie tak się mszczą za rozstrzelanie chłopaków pod Malmedy. Peipera złapano dopiero w latach 70, bo idiota wyemigrował do Francji. To taka dygresja.
Tak swoją drogą jeszcze. Oddziały SS nie były elitarne, a jedynie "partyjne". Co więcej większość oficerów to byli mianowani przez partię cywilni funkcjonariusze, którym brakowało doświadczenia i tradycji ich kolegów z regularnej armii. Aczkolwiek faktycznie wojsko SS było znane z brawury i fanatyzmu, a także byli z reguły lepiej wyposażeni. Nie mogło to jednak zastąpić braków organizacyjno-strukturalnych.
Oddziały SS od pewnego momentu się nie poddawały Amerykanom i Sowietom. Rozstrzeliwały jeńców i były znane z okrucieństwa, walczyły do ostatniego żołnierza. Walczyło się z nimi najciężej i to głównie one broniły do końca bunkra Hitlera. Niektóre oddziały były doświadczone. Aby zdobyć doświadczenie wojenne, wystarczy wziąć udział w kilku potyczkach i przeżyć. Potem jest się silniejszym.
Partyjne to te oddziały były w latach 30. Z czasem wyszkolenie oraz uzbrojenie jednostek SS polepszało się. Jednostki powiększano do formacji dywizji grenadierów pancernych, a później niektóre przekształcano w dywizje pancerne (pierwsza dywizja pancerna SS powstała w 1943 roku pod nazwą 1. SS-Panzer-Division Leibstandarte-SS Adolf Hitler). Pod koniec wojny większość niemieckich formacji pancernych stanowiły jednostki Waffen-SS. Były też takie oddziały, które posiadały nikłą wartość bojową. Tak to opisuje historyk Wember.