Cała fabuła kręci się wokół tego, że Barbara przez całe życie kochała Toliboskiego i wyszła za Bogumiła tylko po to, żeby nie zostać starą panną. Cały czas marzyła, że przyjedzie ten jej wspaniały wymarzony Józio i ją zabierze.
Ale czy nawet w trakcie tego ich romansu to Toliboski naprawdę ją kochał, skoro ożenił się z inną? A może dla niego to był tylko niezobowiązujący romans? Czy zerwanie kwiatów ze stawu i kilka wspólnych chwil to na pewno dowód miłości? Śmiem twierdzić, że nie. I dzisiaj, kiedy mamy dużo więcej wolności w doborze partnerów, świat jest pelen lowelasów, do których kobiety wzdychają, których wspominają z motylkami w brzuszku, a oni zwyczajnie mają je w d...e. Ona marzy, że kiedyś on znów zjawi się w jej życiu i ją zabierze, a potem będą żyli długo i szczęśliwie, a on może jej w ogóle nie pamiętać.
I w ten sposób ona rujnuje życie sobie i mężczyźnie, który cały czas jest przy niej i stara się, jak tylko może, żeby zapewnić im przyszłość. Mogłaby chociaż podejść do tego bardziej racjonalnie i zrozumieć, że tamta miłość to iluzja, wyobrażenie, mgliste wspomnienie, i zacząć przynajmniej szanować mężczyznę, który jest dla z nią przez te wszystkie lata i zawsze może na nim polegać.
To powinno być przesłanie dla młodzieży, która przerabia "Noce i Dnie" jako lekturę szkolną i część z nich stanie w życiu przed podobnymi dylematami. Powinno się ich tego uczyć ku przestrodze.