Świetnie wspominam godziny spędzone przy obu poprzednich produkcjach od Flanagana. Bardzo mocno się od siebie różniły, punktowały inne kwestie, realizacja zawsze była na wysokim poziomie. Tak też jest w tym przypadku. „Nocna Msza” to zupełnie inna para kaloszy – bardziej obyczajowa, mocno filozoficzna, pewnie dla niektórych obrazoburcza.
Ja mam z nią jednak dość spory problem, bowiem z jednej strony sama tematyka i kwestie wizualne niesamowicie przypadły mi do gustu, z drugiej… czuję zmarnowany potencjał. Miałam wrażenie, że twórcy zbyt wiele chcieli: nawiązywać do biblii, tworzyć rozbudowane monologi filozoficzne, przedstawić typowych bohaterów w typowej zamkniętej społeczności. Często czułam, że to uczucie grozy gdzieś się gubiło. Łapałam się na tym, że te monologo-dialogi, które bardzo mi się podobały w początkowej fazie serialu, później mnie już nużyły. I jasne, wnoszą bardzo wiele do samego zakończenia, ale dla mnie ten serial był przegadany i przez to gubiła się jego istota.
Bo scenografia i muzyka są fantastyczne. Praca kamery sprawia, że ciągle wypatrujemy niebezpieczeństwa. Kościół jest jednocześnie ogniskiem domowym i jest opresyjny. Sposób prezentacji rytuałów sprawia, że widz spodziewa się rychłej katastrofy. A jednak role bohaterów gdzieś się gubią. Moim zdaniem zarówno szeryf, jak i Riley mieli znacznie więcej do powiedzenia niż to, co snuli w tych przeciągłych wywodach.
Szkoda, bo pod względem tematyki zapowiadał się kawał solidnego serialu. Więcej opowiadam tutaj: https://youtu.be/G0AtjQpNXgs
Rzeczywiście, trochę przegadany... część nużących monologo-dialogów można było spokojnie skrócić, a serial nic by nie stracił ze swojej wymowy. Przez pierwsze 3 odcinki w ogóle nie odczułam grozy. Zastanawiałam się, gdzie się podział TEN Flanagan z "nawiedzonych domów"? Na szczęście potem się odnalazł ;)
Dla mnie serial nie jest obrazoburczy. Przeciwnie, ten film jest o "fałszywych prorokach". Co więcej, najwierniejszy religii okazuje się szeryf. Dzięki niemu religijność w tym filmie "wychodzi z twarzą" ;)
Tak jak po obejrzeniu innych produkcji Flanagana, w moim przypadku pozostało wzruszenie, masa przemyśleń, skojarzeń.
Ciekawa jestem, czy ktoś jeszcze zauważył, że końcowa pieśń to ta, którą grała orkiestra w "Titanicu".