Czytałam Testamenty M. Atwood - zanim córki June dorosną, to przy tym tempie opowieści zmieści się ze dwadzieścia sezonów. Czy da się to jeszcze oglądać? Mogę się pogodzić z położeniem akcentu na emocjach głównej bohaterki, jej traumach. Z dłużyznami, półgodzinną relacją z porodu; nawet przyzwyczaiłam się do irytującej maniery kończenia każdego odcinka najazdem na twarz June. Ale te twisty... Emily po miesiącach w radioaktywnych (czy tam dymiących od żrącej chemii) koloniach wraca do roli podręcznej bez uszczerbku na zdrowiu i płodności. Zabili go i uciekł. June przez 3 sezony usiłuje uciec, ale w czwartym, już na Wielkich Jeziorach, nagle zmienia zdanie i zamierza zawracać do Gilead. Serena? Nawet nie zliczę, ile razy ta zmieniła front. W piątym sezonie wydaje się, że to właśnie na tej postaci spoczywa odpowiedzialność za napędzanie konfliktu i akcji - i właśnie dlatego, przez tę grę z widzem, główne postacie robią się coraz mniej wiarygodne, papierowe. O wiele spójniejsze wydają się być postacie drugoplanowe, jak np. Janine.