Choć nie przywykło się tak oceniać odcinka serii, uważam, że go za arcydzieło sztuki filmowej. Urzeka mnie poetyckim ujęciem scen, kręconych w pełnym słońcu, często zwolnieniu, jak ze snu. Przejmuje mnie współgrająca, liryczna, nietuzinkowa muzyka, idealnie rytmicznie zgrana z dynamiką scen i montażu. Przejmująca gra aktorska, idealnie dobrane lub ucharakteryzowane osoby, w których łatwo rozpoznać bohaterów fabuły na przestrzeni czasu, dbałość o najmniejsze szczegóły (jak choćby haftowane balerinki postaci Elsy), spójny z historią wystrój wnętrz, makijaże, fryzury dopełniają konsekwentnie opowiedzianą historię. A wszystko skąpane w przepięknym, ciepłym słońcu, otulonym głębokimi cieniami...
Tak uważam, że Pięć małych świnek to jeden z najlepszych odcinków , poza tym jest bardzo wierny książce
To dobry odcinek jest. Ale są lepsze, np. "Mrs. McGinty's Dead" (s. 11, odc. 01) czy "The Mystery of Blue Train" (s. 10, odc. 01). Idylliczna atmosfera (złudnie rzecz jasna) faktycznie robi wrażenie, jakkolwiek 1-osobowa narracja akurat w tym przypadku - bo za często - bywała irytująca (bezpośrednie patrzenie w obiektyw kamery). Dygot kamery naówczas (2003 r.) tak popularny w kinie (trylogia Bourne'a, Steven Soderbergh, Christopher Nolan) nie do końca spisywał się w telewizji. Ilekroć odcinek wracał do tradycyjnej formuły, a było tak w sekcji współczesnej (czyli gdy widzimy na ekranie Poirota) następowała łatwość śledzenia akcji. Tak jakby niejako to bohater przywracał należny spokój. Zresztą, może i o to twórcom tego odcinka chodziło?...