Teksty w scenariuszu godne gimnazjalisty - oddana do adopcji jako półroczne niemowlę Olga wchodzi na szpitalną salę do mamusi i mówi: - Poznajesz mnie? Czy nie stosowniej byłoby spytać: - Wiesz kim jestem? Poza tym, ciągle powtarzamy kwestie, bo zabrakło inwencji, by wymyślać nowe, np. „Jesteśmy w tym razem”. Tematy ograne - albo skorumpowane gliny, albo rodzinne komplikacje (wisienka na tym mocno nieświeżym torcie to cudowne odnalezienie się tatusia Olgi), albo starsi panowie na stanowiskach z małolatami, albo UKŁAD. Serio?
Scenariusz do bani, reżyseria na poziomie poprawnym, dla pani Kuleszy zabrakło grzebienia i dlaczego na miłość boską wygląda na 65 lat (?!), pan Lichota ledwie ciągnie - jakby zmęczony nadwagą oraz niedomyty, pani Kowalewska drze się wniebogłosy i histeryzuje, raz jako nastolatka a to znowu jako domorosła detektyw, pani Preis nie może nic ugrać, bo nie ma nic do grania, pan Pieczyński robi umęczone diaboliczne miny, ale daleko mu do Jokera... To nie ich wina, nie mieli ani tekstu, ani reżysera, który jako wszystkowiedzący powinien ich poprowadzić, a produkcja przespała film na kolejnych etapach realizacji. Widz otrzymał więc rzadki (również dosłownie) gniot, za który częściowo zapłacił (choćby z abonamentu czy wynajęcia platformy tv) o wiele mniej sprawny niż brazylijska telenowela. Mamy w serialu wielkie zamieszanie, jak po wybuchu bomby, gdzie nic nie pasuje, bo za daleko odleciało, więc zostaje poskładane na siłę i na chama. Widzowi imputuje się brak inteligencji z nadzieją, że nie zauważy. Najbardziej żenujące jest jednak to, że wszyscy na tym zarobili, bo przecież każdy do pracy przyszedł i robotę odwalił. W tym kontekście nie jest teorią spiskową, że wszyscy się ułożyli, że zrobią chałę, bo aż trudno uwierzyć, że nie potrafią, chyba że im się po prostu nie chciało.