Strasznie się cieszę, że w końcu rozwinięto wątek pochodzenia Liama i dlaczego tylko on jest czarny w całym domu, przez lata było to dla mnie bardzo naciągane, a teraz nabrało większego sensu.
Na razie był to chyba najlepszy odcinek sezonu, nie było momentu w którym się nudziłam i w końcu znów poczułam to zażenowanie obecne w pierwszych seriach. Wątek Debbie był odrobinę nużący, mało mnie obchodzi sprawa spawaczy, ale za to Frank i Mikey (?) mają świetny wątek, na pewno niedługo nadciągną kłopoty. Wątek Lipa zaczyna mnie coraz bardziej interesować, Tami nieprędko wyjdzie ze szpitala, a kobietek kręcących się wokół niego coraz więcej... Życie uczuciowe Carla to jedno wielkie pomieszanie z poplątaniem, ale mam nadzieję, że ostatecznie będzie z Kelly, a nie tą meksykanką czy nie wiem. Z Liamem wątek leci jak wcześniej, czasem nudnawo, czasem ciekawie. Może w końcu znajdzie chłopaczyna swoje miejsce na ziemi. U Vi i Keva pierwszy raz od dawna nie było nudno, mam nadzieję, że przyjaźń z tą azjatką potrwa dłużej niż kilka odcinków. Na koniec jednak perełka tego odcinka, Ian i Mickey. Ta ich beznadziejna walka o związek, który chcą za wszelką cenę ocalić. Z Milkovicha w końcu wyszedł idealny chłopak, dalej jest draniem z South Side, ale zarazem troskliwym. Ian też był gotowy poświęcić kilka lat życia dla chłopaka. Jedyna zdrowa relacja w serialu. Jak cały czas piszę, po kryzysie Shameless ma szansę wyjść na prostą (już oczywiście bez klimatu z pierwszych sezonów). Odcinek 10/10.